Niech się wstydzi, ten kto widzi i komentuje niewybrednie

Niech się wstydzi, ten kto widzi i komentuje niewybrednie

W portalach plotkarskich trafiłam na post Aleksandry Żebrowskiej, to współpraca z marką Mustela, która produkuje m.in. kosmetyki dla kobiet ciężarnych. Już miałam przewinąć dalej, ale przypadkiem kliknęłam i przeniosłam się na profil Żebrowskiej. A tam plejada głupoty. 

Ola często wrzuca posty prześmiewcze, pokazuje swoje ciało po 4 ciążach i stara się normalizować to, że ciąża i poród zmieniają nasz wygląd. Oczywiście nawet po 4 porodach jej brzuch jest godny pozazdroszczenia dla wielu komentujących. Jednak nie zmienia to faktu, że są osoby, które jakiś cas muszą sobie pstryknąć jadem. Czytam jeden z komentarzy i ciężko mi wygenerować w głowie proces myślowy, który mógłby mnie doprowadzić do sytuacji, żeby coś takiego napisać obcej osobie. 

Kiedy nie ma się nic do powiedzenia to pokazuje się brzuch

Po co ja się pytam? Jak to wpłynie na samoocenę pani Elżbiety, który wyrzuci z siebie odrobinkę jadu, żeby stracić swój cenny czas i napisać coś takiego młodej, inteligentnej kobiecie, mace czwórki dzieci? 

Normalizacja ciała

Każdy ma jakieś ciało i serio, nie znam nawet jednej osoby na świecie, która by o sobie mówiła, że jest idealna, taka, jaka jest. Jedni są chudsi, drudzy są grubsi, ktoś ma bliznę na czole, krzywe nogi, albo odstające uszy i co z tego? Jedna wrzuci zdjęcie i dowie się, że jest niezdrowo wysuszona, druga usłyszy, że promuje otyłość, która jest chorobą, a komuś dowalić można, że ma cellulit. 

Uwaga, bo chyba nie wszyscy to ogarniają: Każdy coś ma. Każdy chciałby być piękny, zdrowy, wiecznie młody i podziwiany, bo człowiek jest z natury próżny. Ola Żebrowska ma i zawsze miała piękną figurę, dobre geny, ruch, pewnie też zdrowa dieta. Czy jest odpowiednią osobą do kampanii o akceptacji ciała? TAK. Każda kobieta jest, pod warunkiem że akceptuje siebie, niezależnie od rozmiaru i niezależnie od opinii innych. 

To, że akceptujesz, jak wyglądasz, nie znaczy, że nie możesz nic zmieniać. Akceptuję to, że moje ciało po trzech ciążach wygląda inaczej niż przed nimi, zwłaszcza że w pierwszą ciążę zaszłam w grudniu 2009 roku, więc poza ciążami dopadła mnie jeszcze peseloza, na którą nie do końca mamy wpływ.

Moje i twoje ciało się zmienia, nieważne ile kosmetyków w siebie wsmarujesz, choć wiadomo, że warto to robić, bo nawilżona skóra starzeje się ładniej. Ba, ostatnio mam takie kremy do pyska, że widzę różnicę w głębokości moich zmarszczek wokół oczu. Czy to, że się akceptuję, oznacza, że nie powinnam używać kremów przeciwzmarszczkowych? Głupie pytanie, bo nie zamierzam ich odstawiać.

Wystawić się pod ocenę

Aktywność w internecie, nie ważne, czy wrzucasz zdjęcie tortu urodzinowego, tyłka z cellulitem czy makijażu ślubnego to w naturalny sposobów oddanie się pod ocenę innych. Sąsiadka zobaczy i kuzynka z Rzeszowa, z którą nie widziałaś się od 12 lat i ta laska, co Cię obserwuje na Insta, choć nigdy nie da nawet serduszka. A co któraś flądra napisze ci, że masz ryj, jak d00pa świni, tort wygląda, jak kupa, a tyłek masz odchudzić, a nie się nim chwalić. Dlaczego? A ch...j wie, chciałoby się napisać. Ale odpowiedź jest prosta.

Ta osoba zwykle ma tęgi problem z samooceną i najbardziej na świecie zazdrości ci tego, że ty nie. A może miała po prostu ciężki dzień i uznała, że Tobie też go spartoli, żeby jej było raźniej. Wiem, że nic tego nie tłumaczy i też nie rozumiem, jak dorosła osoba może tracić czas na pisanie takich komentarzy, ale ludzie to robią, niezależnie od tego jak wygląda i co ma do powiedzenia ich obiekt, nazwijmy to, westchnień. 

Pewnie nie raz słyszałaś, że jak ktoś wrzuca swoje zdjęcia do sieci, to sam się prosi, ale uwaga - nie, nie prosi się. Udostępnia fragment, wyrywek swojego życia, ale wciąż nie oddaje go pod używanie innych. Całe media społecznościowe oparte są na chęci poklasku, jak ktoś tego nie szuka, nie chce się pochwalić, to ma prywatne konto i nie przyjmuje zaroszeń od wszystkich - tyle. Ale wciąż nie musi się godzić na bycie obrażanym. 

Wejście na czyjeś konto, nie ważne, czy mniejszej influecerki, czy celebrytki, to wciąż trochę, jak wizyta u niej w domu. Jeśli wpieprzysz się na nowy dywan w ubłoconych buciorach, to nie jest jej wina, że wybrała biały, tylko Twoja, że nie umiesz się zachować. Kropka. 

Rodzicielstwo to strach, którego nie umiesz sobie wyobrazić, póki go nie poczujesz

Rodzicielstwo to strach, którego nie umiesz sobie wyobrazić, póki go nie poczujesz

 Gdyby rodzicielstwo było chorobą, objawy byłyby nieoczywiste. Pacjent miałby czasem zdarte gardło, a czasem złamane serce, bywałby niezwykle płaczliwy, ale też niezdrowo pobudzony, przy jednoczesnym, permanentnym "ospaniu". Ciekawym objawem tego schorzenia byłoby trzymanie się pazurami przy życiu, bo najgorszy w całym tym rodzicielstwie jest strach. Że się czegoś nie zdąży. Że się czegoś dość dobrze nie robi. Że się robi za mało, albo za dużo. Że nie starczy na coś, że coś się przeoczy.



Bycie rodzicem to strach, który jest z Tobą zawsze.

Boisz się, że zaśpisz rano, że w lodówce nie będzie tego, co akurat dzieci chcą jeść. Ale też strachy całkiem poważne, jak ten, kiedy trzymasz dziecko w ramionach, a ono się dusi, albo z jego czoła leje się krew. Ile razy sprawdzałaś, czy nie złamał nosa, albo nie wybił zębów, oczywiście stałych, bo te najbardziej narażone na urazy rosną z przodu i, cholera jasna, wychodzą jako pierwsze.

Pamiętam, jak nienawidziłam kolek, nocnych lęków, ale najgorsze, tak naprawdę były ciche noce. Kiedy najstarszy miał 7 miesięcy przespał po raz pierwszy całą noc. To przerażenie, kiedy szłam do jego pokoju rano, podpowiadało mi najgorsze scenariusze. Może to nagła śmierć łóżeczkowa, a może wypadł z łóżeczka? Ale nie, on spał, tak po prostu, beztrosko, spał.

Drugi wcale nie był lepszy, był uprzejmy rodzić się ponad 13 godzin, czym doprowadził mnie nie tylko do skrajnego zmęczenia, ale też przerażenia. Kto na bogów robi to własnej matce? Tak nie można! I ta saturacja, która szeroko otworzyła oczy lekarki i kazała jej wypluć z siebie słowa: "Siostro, tlen i inkubator, alarmujemy oddział" - można usłyszeć coś gorszego, leżąc na łóżku porodowym?

I potem dogrywka, o pięciu miesiącach ciągłych kolek - duszności, pierwsze są najgorsze, bo jak pomóc niemowlęciu. Szpital, spanie na siedząco na twardym krześle nie robi wrażenia, bo póki trzymasz głowę w łóżeczku, on śpi, a ty słyszysz, jak oddycha. Albo i nie oddycha. To drugie gorsze.

Przeklęta cisza

Najgorsza w rodzicielstwie jest cisza. Ta przytomność, która pojawia się nagle, adrenalina każe biec po pomoc. Nogi same cię niosą. Dyżurka, nie ma nikogo, pokój lekarzy, biegną za tobą, robią zastrzyk, nim zdążysz coś powiedzieć. Płacz. Najlepszy dźwięk, jaki możesz wtedy usłyszeć. Jest, wrócił. Straszny sen. Tylko że to ci się nie śni. Już do rana nie zmrużysz oka. Adrenalina nie pozwoli. Słyszysz pikanie pulsoksymetru, ciche miarowe, bez alarmu. Jest.

Nie minęły dwa lata, znów, z duszą na ramieniu jedziesz do szpitala, tym razem nie prosisz, żeby oddychał, tylko żeby nie spał, do czoła przyciskasz mu ręcznik, on robi się czerwony, krzyk, szwy i nagle zdajesz sobie sprawę, że ten drugi, nie mniej przerażony jest u sąsiadki, wstawiłaś go za drzwi bez słowa. Pewnie się boi. Nie sprawdzisz, bo nie masz telefonu, portfela, nic nie masz, tylko dziecko z czterema sterczącymi z czoła nitkami, w głowie odbijają się od pustki słowa lekarki "trafił w tętniczkę, stąd tyle krwi".

W domu poligon, łazienka wygląda jak masarnia, salon, jak miejsce zbrodni. Szorujesz krew i w końcu gula w gardle odpuszcza, kanaliki łzowe odblokowane, możesz płakać. Szlochasz. Cisza skończona. Dobrze, bo najgorsza jest cisza.

Nim zabrzmi płacz

Robisz to znowu. Kolejne dwie kreski na teście. Masochizm? Naiwność? Będzie ich więcej. "Do trzech razy sztuka, teraz już na luzie" - myślisz. O święta naiwności... Tym razem dramat rozgrywa się wcześnie, nim zdążysz się na dobre ucieszyć. Jak lekarz może powiedzieć bezradnej ciężarnej, leżącej na kozetce: "Badań na razie nie zlecam, bo nie wiadomo, czy się opłaca". Leżysz i nie wierzysz, świat usunąłby  ci się spod nóg, ale leżysz. 

Dzień Dziecka, piękny żart, pod przychodnią czeka Luby, dwoje dzieci i zapakowany pod sufit samochód, właśnie mieliście jechać na weekend nad jezioro, ale co teraz? Przecież człowiek w środku może być chory, a lekarka daje ci karteczkę "Skierowanie na test PAPPA i szczegółową diagnostykę. Podejrzenie wady genetycznej". - Pani zrobi w szpitalu jakimś, może na Żelaznej, ale dziś już nie zrobią - mówi i wymownie patrzy na drzwi.

Wychodzisz, choć wydaje Ci się, że nie poruszasz nogami. Nogami, sercem - niczym. Świat stanął. Co dalej? - Przyszpitalna przychodnia ginekologiczno - położnicza działą od poniedziałku do piątku w godzinach 7-15 - słyszysz w słuchawce 6 razy. Jest piątek 18:04. Nic nie możesz. Prywatnie na badanie - bardzo proszę, nawet jutro, 500 zł i może będzie pani wiedzieć do poniedziałku. Jedziesz, bo co masz zrobić.

Badanie, znów niepewność, wynik niejednoznaczny, zalecenie do amniopunkcji. 14tc 4d. Pięknie, czasu ubywa, zaraz nikt nie zrobi badania, a ty nie wiesz, co cię czeka. 

Kolejni lekarze, badania, strach, dwa tygodnie na leżąco, czekasz, kilka razy dziennie on sprawdza skrzynkę, znajomi pocieszają, im dłużej czekasz, tym większe szanse, że wynik będzie dobry. Przychodzi. Drżącymi rękoma otwierasz kopertę "Płód prawidłowy, męski". Opadasz, koniec, finał, szczęśliwe zakończenie. Tego rozdziału, bo wcale nie strachu. Strach jest zawsze. 

Rodzicielstwo to ciągły niepokój. To ciągłe zerkanie na zegarek, panika, kiedy telefon nie odpowiada. Ściskanie gardła, kiedy z obozu, czy wycieczki dzwoni i zalewa się łzami. Rodzicielstwo to nie jest łatwa robota, a wiem, co mówię, a przecież robię to dopiero od 13 lat.

Umówiłam dzieci na NFZ do lekarzy specjalistów. Na kiedy?

Umówiłam dzieci na NFZ do lekarzy specjalistów. Na kiedy?

Alergolog jakiś czas temu zasugerowała, że warto by było zabrać dzieci do okulisty. Uparłam się zrobić to na NFZ, na mojej liście był jeszcze ortodonta dla średniego. Zaczęłam od ortodonty, bo nie trzeba mieć skierowania. Zadzwoniłam 8 maja i po 3 minutach miałam umówioną wizytę na 19 września na 9:30. Pomyślałam - łatwizna!




Do okulisty trzeba mieć skierowanie, ciekawe w sumie, bo dla własnego zdrowia psychicznego fajnie by było towarzystwo od czasu do czasu skontrolować. Samemu nie zobaczy się wady, jeśli nie jest dramatyczna, a dzieci doskonale radzą sobie z kamuflowaniem, zwykle dlatego, że nie mają pojęcia, jak to jest widzieć dobrze, bo wada rośnie z nimi i do niej przywykły.

Nasza przychodnia wystawiła skierowanie nieomal od razu, kilka minut po telefonie miałam cenne, czterocyferkowe kody. Podniosłam słuchawkę 9 maja, dzwoniłam pół dnia, poradnia przestała pracować, kolejnego dnia zaczęłam od rana, telefon leżący na biurku, cały dzień wybrany numer poradni i muzyczka, oraz lekko sarkastyczny głos automatu: jest pan/pani w kolejce TRZY, dziękujemy za cierpliwość.

Za każdym razem po 15 minutach mnie rozłączało. Zmieniała się tylko cyferka, 2, 3, 6... odnoszę wrażenie, że cyferki były losowe. Nie dodzwoniłam się, przez 4 godziny nie odniosłam sukcesu. Wczoraj zrobiłam sobie przerwę, dziś znów dzwonię "w tle". Po 48 minutach z 4 przeskoczyłam już na 2. Jest progres, nie rozłączyło mnie jeszcze. Trzymajcie kciuki - może wreszcie się uda. Bo jakby ktoś pytał, to czasowo już bym do tej oddalonej o prawie 30 km przychodni dojechała, a kto wie, może bym wracała. 

A tak delektuję się tym, że ktoś docenia moją cierpliwość ;)

EDIT:
Po 58 minutach i 34 sekundach odebrali, po trzech minutach rozmowy cała trójka była umówiona, tak jak chciałam, ten sam dzień, wizyta po wizycie, najlepsza opcja organizacyjnie. Już 19 stycznia 2024 roku o 11:45 mamy stawić się na miejscu. 
Jezus z młotkiem i sepleniące aniołki, czyli najlepsze Jasełka na jakich byłam

Jezus z młotkiem i sepleniące aniołki, czyli najlepsze Jasełka na jakich byłam

W przedszkolnych Jasełkach jest pewna magia. Nawet gdyby aktorzy po prosto położyli się przebrani za aniołki na podłodze i zaczęli dłubać w nosach i tak istnieje pewna wąska grupa odbiorców, którzy będą zachwyceni i będą klaskać, jakby właśnie wysłuchali prywatnego koncertu Adele. 



Mali aktorzy przetaczający się po estradzie w białych sukienkach i z lekko przekoszonymi aureolami śpiewający prawdopodobnie najbardziej zaskakującą aranżację kolędy o pasterzach, jaką słyszał świat, po prostu musieli powalić tłum na kolana. Warto dodać, że publiczność na oglądanie tego występu czekała ponad dwa lata, bo wcześniej wirus zatrzymywał rodziców na przedszkolnym progu.

Jezus z młotkiem

Gwiazdą przedstawienia był nie kto inny jak prawie pięcioletni Jezus w długiej do kolan białej koszuli starszego brata. Rola, choć najważniejsza w całym przedstawieniu młodemu adeptowi aktorstwa wydała się jednak nieco zbyt cicha, więc uznał, że czas, aby Jezus przemówił, wszak wiadomo, że dziecko to wyjątkowe i za niejeden cud odpowiada. 

Jezus nie zważając więc szczególnie na pastuszków, którzy właśnie przynieśli mu dary, postanowił krzyknąć do oczekujących na swoją kolej królów, aby podali mu młotek. Nikt nie wie, dlaczego akurat młotek, ale publiczność nie zdążyła się zastanowić nad tym głębiej, bo nastąpił nagły zwrot akcji. Jeden z pasterzy przyniósł Jezuskowi pętko kiełbaski, które dosłownie wyskoczyło mu z ręki.

Pasterze padli więc na kolana w poszukiwaniu zaginionej kiełbaski i odnieśli sukces. Jezus ziewał przy tym i robił liczne miny, prezentując przy tym niespodziewany wachlarz emocji. Publiczność zapominając wyraźnie o dobrych manierach z teatru, klaskała po każdej, choćby najkrótszej kwestii.

Publika na kolanach

Całe przedstawienie zwieńczyło wyproszenie Jezusa ze żłoba, który przeniesiono na środek sceny. Cudowne Dzieciątko w poskokach wróciło na miejsce, zarzucając blond grzywą i przystąpiono do zbiorowej rzezi rodziców. 

Grupa dwudziestu kilku sepleniących karzełków wyśpiewała spod serca "Pastorałkę prosto z nieba". Prawdopodobnie był to najbardziej bestialski fragment całego przedstawienia, bo blisko 50 dorosłych zalało się łzami. Czasem myślę, że tym łamaniem rodzicielskich serc i wyciskaniem wzruszenia do ostatniej łzy nauczycielki w przedszkolu mszczą się za wszystkie sraczki, jakie z przedszkola zaniosły do domu przez ostatni rok.

Dziękuję za te Jasełka.




Babski wypad edycja letnia. Gdzie wyskoczyć z koleżankami na weekend. Vienna House Easy Cracow - cała prawda

Babski wypad edycja letnia. Gdzie wyskoczyć z koleżankami na weekend. Vienna House Easy Cracow - cała prawda

W tym roku nie zaplanowaliśmy żadnego dłuższego wyjazdu, tak wyszło. Co nie znaczy, że porzuciłam chęć odpoczynku. Prawdę mówiąc, dawno nie byłam tak wyczerpana codziennością, jak ostatnio. Może nawet nigdy. Zadzwoniła Aneta - Jedźmy do Krakowa - powiedziała. No to jedziemy, a właściwie już wróciłyśmy, ale i tak wam opowiem.




Dlaczego Kraków

Z Anetą byłyśmy w Krakowie na początku 2021 roku. Wtedy było świetnie, ale zjedzenie czegoś w przyjemnej lokalizacji graniczyło z cudem, bo był głęboki lockdown i wszystko było zamknięte. Wtedy zrodził się pomysł, żeby wrócić do Krakowa "kiedy już to się skończy". 

Życie wybrało za nas i trochę się to wszystko przeciągnęło w czasie, ale w końcu się udało. 8 lipca roku pańskiego bieżącego wsiadłam do pociągu spóźnionego o 40 min i pojechałam na stację Kraków Główny. Dotarłam nocą. Aneta czekała już w hotelu razem z Anią, bo tym razem pojechałyśmy w większym składzie.  

Wtedy, w 2021 roku zapadł nam szczególnie w pamięć hotel. W Vienna House Andel's Cracow podobało nam się tak bardzo, że tym razem wybrałyśmy inny obiekt tej sieci. Easy jest położony nieco dalej od dworca, ale w letni wieczór z wielką przyjemnością poszłam do niego spacerkiem. Zajęło mi to raptem 15 minut. 

Pokój w Vienna House Easy Cracow

Z racji na kład zdecydowałyśmy się na dwa połączone pokoje. W każdym z nich znalazło się podwójne łóżko, wygodna łazienka z wanną i sporym blatem, a także niezbędnymi artykułami higienicznymi. W pokoju znalazł się także zestaw do parzenia kawy i herbaty i wszystko to, co w czterogwiazdkowym obiekcie być powinno. 






Co ciekawe po raz kolejny w obiekcie z sieci Vienna żelazka nie znalazłyśmy w pokoju, w obiekcie jest prasowalnia, która odpowiada na potrzeby gości. Można zejść i w każdej chwili skorzystać, dla mnie - wystarczające rozwiązanie. Nie muszę mieć żelazka w pokoju.

Pokój typowy - hotelowy. Elegancki, ale bez zadęcia, wzrok zatrzymują detale, lampa przy łóżku, kolorowe poduchy na siedzisku. Całość jest bardzo klasyczna, bez zadęcia. Sprzyja odpoczynkowi od bodźców, których nie brak w lobby.





Podobnie jak inne obiekty sieci, które miałam okazję odwiedzić, wspólna część hotelu zachwyca. Krzesła w holach, kanapy na dole, rośliny doniczkowe, mnogość kolorów i faktur - to wszystko jest w tych obiektach cechą wspólną. Wszystkiego jest dużo, a jednak nie czuć przesytu. Każdy zakątek na tej otwartej przestrzeni jest z jednej strony zamkniętą formą, z drugiej - płynnie prechodzi w kolejną. Co tu dużo mówić, dobrze czuję się w tych wnętrzach.







Zarezerwowałyśmy pobyt ze śniadaniem, ale tu nie ma nad czym się rozwodzić. Śniadanie, jak to w hotelu, jajka, kiełbaski, warzywa, płatki, kawa - w sumie niczego więcej nie potrzeba. W końcu a babski weekend nie jedzie się, żeby siedzieć w hotelu ;)

Lokalizacja zmienia wszystko


Wybierając miejsce na babski weekend, nauczyłyśmy się już, że nie ma sensu wybierać obrzeży miast. Centrum daje zupełnie inne możliwości, można dojść wszędzie pieszo, a po drodze trafić na ciekawe miejsca, których nie miałybyśmy szansy zobaczyć z taksówki. Spacer na krakowski Kazimierz w letni dzień to czysta przyjemność, piękne uliczki, zakątki optymistyczne hasła, które pamiętałyśmy z poprzedniego razu...



W końcu nogi zawiodły nas do Warsztatu smaku, uroczej knajpki, która serwuje naprawdę przyzwoite jedzenie w zaskakująco niskich cenach. Do tego niemożliwe do przejedzenia porcje. A potem butelka dobrze schłodzonych bąbelków tuż obok i kolejny spacer. 






W zasadzie babskie weekendy zawsze wyglądają podobnie, bo nie oszukujmy się, nikt nie jedzie tam oglądać zabytków. Oczywiście mogłabym zachwycać się sztuką, architekturą, podziwiać zabytki i zachłysnąć się wszystkim tym, czego dawno nie widziałam. Prawda jest jednak taka, że potrzebowałam luzu, spokoju, ciszy, rozmów o niczym i odrobiny oderwania i nabrania dystansu. 






To właśnie znalazłam w Krakowie w czasie tego weekendu. Zahaczyłyśmy nawet  tańce, ale to już zostawię waszej wyobraźni. Vienna House Easy Cracow to świetny wybór na babski weekend, ale też na krótki wypad we dwoje czy pobyt służbowy. 
Miałam wrócić z czymś miłym - wracam z wojną

Miałam wrócić z czymś miłym - wracam z wojną

Miałam wrócić tu przyjemnym parentingowym bełkotem. Miałam napisać coś lekkiego, co się dobrze przeczyta. Ale przejrzałam wiadomości i jest we mnie strach, o którym nie umiem i nie chcę milczeć. Boję się, bo przed nami trudna noc, nie jedna zresztą. Na granicy z Białorusią dzieje się piekło. A właściwie kilka kręgów piekła.

Fot. Pixabay


Krąg pierwszy: migranci

Moje dzieci ze świeżo umytymi włosami, pełnymi brzuchami i w pachnących czystością piżamach, leżą w swoich łóżkach. Pod ciepłą kołdrą, w ciepłym bezpiecznym domu. Patrzę na nagrania z granicy i widzę to, czego żadne dziecko nie powinno doświadczać. Brudne, zmarznięte dzieci, daleko od domu. Bez żadnego domu. Głodne, patrzące na mężczyzn z bronią, którzy otoczyli je z dwóch stron.

Te dzieci nie mają łóżek, śpią w lesie przy ognisku. Od ponad dwóch miesięcy nie wiedzą co dalej, wokół umierają ludzie. A one słyszą dziwne języki, są przeganiane z miejsca na miejsce, jak bydło. Kaszlą, są chore. To takie same dzieci, jak moje, tylko miały mniej szczęścia, kiedy się rodziły w złym miejscu na ziemi.

Rodzice tych dzieci wsiedli z nimi do samolotu w dobrej wierze. Chcieli dla swoich dzieci lepszego życia. Innego pięknego świata, o którym ktoś im opowiedział. A oni uwierzyli. Przecież nie przyszli pieszo z Iranu, Afganistanu i Syrii. Ktoś zapłacił za ich podróż. I przysłał ich tu na tę przeklętą granicę, aby stali się bronią polityczną.

Patrzymy na zapłakane buzie na zdjęciach i chcemy, żeby to się skończyło, żeby te dzieci zasnęły w czystych ciepłych łóżkach. Ale są drut kolczasty, zasieki i "nasi z bronią" i "tamci z bronią. Te dzieci nie mogą powiedzieć: ja się tak nie bawię, wracam do domu.

Razem z tymi dziećmi są ich matki, kobiety, które uciekły, aby nikt nie sprzedał ich kilkuletnich córek na żony. Uciekły przed talibami. Chciały dobrze i znalazły się w potrzasku. Bo ktoś im obiecał. Bo stały się ofiarami wojny psychologicznej, która toczy się na granicy Unii Europejskiej. 

Oczywiście, są wśród tych ludzi na granicy i tacy, którzy dali się skusić obietnicą niemieckiego socjalu, liczyli na łatwe życie. Ale czy ktokolwiek z nich zasługuje na to, aby w listopadzie spać w lesie i nie móc się ruszyć w jedną, ani drugą stronę? Nie odpowiadajcie. 

Ci ludzie są zdesperowani. W tej chwili zrobią wszystko, aby przedostać się przez granicę. Ze swoich domów, tam daleko, nie przywieźli sekatorów, którymi rozcinają druty na granicy. Dostali je po drodze, od tych, dla których stali się narzędziem i pociskami. I zrobią, co będą czuli, że muszą, aby przejść przez tę granicę.

Krąg drugi: służby

Straż graniczna, policjanci, wojsko. Myślicie, że oni chcą tam być, chcą pryskać gazem łzawiącym dzieci? Ich praca, to służba, w której nie można odmówić wykonania obowiązku. A ich obowiązkiem, rozkazem, który dostali, jest ochrona granicy państwa. 

Oni też mają rodziny, domy, od których są daleko. Są na pierwszej linii, jeśli coś się stanie, a umówmy się, towarzyszy wszystkim przekonanie, że nie "czy", ale "kiedy" jest właściwym pytaniem, to oni oberwą najbardziej.

Miesiąc temu byliśmy w Janowie Podlaskim. Ciężarówki wojskowe jeździły po ulicach, podobnie jak policyjne auta z głośnikami. Wszędzie komunikaty, że znajdowaliśmy się w strefie stanu wyjątkowego. Mniej więcej co 800-1000 m kontrola. Sprawdzano nam dowody, pytano o cel podróży. 




Policjanci z Wrocławia, Gdańska, Warszawy wysłani na rozkaz, młodzi ludzie, którzy powinni być zupełnie gdzie indziej. Jeden z nich w czasie rozmowy z nami powiedział o broni, którą miał w ręce "Nie daj Boże odbezpieczyć, nie daj Boże użyć". Dziś oni wszyscy powtarzają te słowa. 

Dziś nie zasną. W ciemnym lesie, w akompaniamencie płaczu dzieci i łopat helikopterów nad głowami. Adrenalina osiąga taki poziom, że widzą, jak w dzień, słyszą każdy szelest. Modlą się - jeśli potrafią - żeby to piekło się skończyło.

Krąg trzeci: mieszkańcy terenów przygranicznych

Dziś wielu z nich odebrało dzieci wcześniej ze szkoły. Nie wiedzą, czy jutro będą lekcje, nawet jeśli będą, wielu z nich będzie już w drodze w głąb kraju. Porzucą dorobek życia i jeśli mają gdzie, pojadą do rodziny, albo przyjaciół. Część zostanie.

Dziś pomyślałam, że mieszkamy na uboczu, gdyby to "ubocze" było bliżej granicy, zastanawiałabym się, czy muszę uciekać, czy mogę zostać w domu. Oni, kilkaset metrów od granicy wiedzą, że jeśli ta fala ruszy, to nie ma bezpiecznego ubocza.

Ludzie, którzy od dwóch miesięcy śpią w lesie, jeśli przekroczą granicę, zapragną się umyć, zjeść normalny posiłek i wyspać się w łóżku. Za wszelką cenę. Jeśli przyjdą pod dom, to znaczy, że już przebyli krąg drugi - pomoc do trzeciego kręgu nie przyjdzie szybko. 

Te rodziny też dziś nie zasną, będą nerwowo wyglądać przez okno, śledzić wiadomości. Nie pozwolą im zasnąć hałasy wojskowych pojazdów, które za oknem będą jechać na granicę. Nie zasną przez strach.

Krąg czwarty: tacy jak ja

Dziś nie tylko ja patrzę na portale informacyjne nieco bardziej nerwowo. Butla gazu do domowej kuchenki w półtora miesiąca zdrożała z 52 zł do 70. Tankowanie auta, w ciągu roku zdrożało  o ponad 30 zł. Chleb, masło, warzywa. Jeszcze nie tak dawno za 200 zł mieliśmy sporo jedzenia, dziś ten sam koszyk kosztuje znacznie więcej. 

Zdrożał kredyt na dom i ubrania, moja wypłata od marca, choć kwota na konto wpływa ta sama, znaczy wyraźnie mniej. Boję się o bezpieczeństwo dzieci i nasze, zastanawiam się, czy mój mieszkający na Wschodzie brat jest bezpieczny. Czuję w powietrzu, że znów stajemy się świadkami historii. Niechlubnej historii. 

Moje pokolenie widziało już dużo: upadek komuny, pierwsze wybory, śmierć papieża Polaka, Lady Di, atak na WTC i wszystko, co było potem. Jeszcze nie wyszliśmy z pandemii, która wstrząsnęła światem, walczymy z RSV, ospą, ZUM i plagą depresji u młodzieży. Wszystko większe, niż mogliśmy sobie wyobrazić, a na granicy zaczyna się kolejny dramat. 

Powtórzę, choć nie lubię przeklinać na piśmie: to, że jebnie, jest pewne, pytanie kiedy. 

Krąg piąty - najgorszy: polityka

Bardzo się będę pilnować, żeby nie przeklinać. Nawet nie słowem nie wspomnę o Łukaszence, bo to jest tak na wskroś zły człowiek, że jestem przekonana, że Kaja Godek ma jego portret w domu. Bo to on zaczął to piekło dla nas wszystkich. Nie wspomnę o Putinie, który jest w swoim prywatnym niebie i zapewne osobiście dogląda czy czołgi są zatankowane.

Powiem za to o naszych nieporadnych politykach, którzy głośno nie powiedzieli dotąd w UE, ani w NATO, że potrzebujemy pomocy, a powinni. Nie zrobię wycieczek personalnych, choć mnie kusi, bo to dziś nie ma sensu. Dziś ubolewam nad czymś zupełnie innym.

Patrzę na nasz Sejm, Boję się dziś. Boję się tej nocy, po której przeczytacie ten tekst. A nasz sejm, posiedzenie kryzysowe zarządził na jutro na 16. Powiedzcie, że to jest odpowiedzialne. Nazwę was kłamcami. 36 godzin po tym, jak po raz pierwszy przeczytałam, że tej nocy odbędzie się szturm na naszą granicę. 

Patrzę na nieporadną opozycję. Robią sobie selfie z kartonami pełnymi dziecięcych czapek, mówią, że są na granicy. I zbiera i się na wymioty. Pokazują się wzajemnie palcami i mówią: to wasza wina. 

A ja wam powiem: wszyscy już smażymy się w piekle. Obyśmy rano, kiedy ten tekst się opublikuje, wszyscy obudzili się w lepszym świecie. Obyśmy się obudzili.

Bycie matką to najbardziej frustrujące zajęcie. Nikt mi nie powiedział, że czasem można odpuścić

Bycie matką to najbardziej frustrujące zajęcie. Nikt mi nie powiedział, że czasem można odpuścić

 Nikt ci nie powiedział, że matka czasem ma dość? Pozwól, że ja to zrobię. 
Fot. Unsplash

"Kiedy dacie nam wnuka?" pytają od progu rodzice, teściowa pokazuje malutkie skarpetki, które tak ją urzekły, że nie mogła się powstrzymać. Kupiła je dla wnuka, choć jeszcze nie jesteś w ciąży. Wszyscy dookoła opowiadają, jakie macierzyństwo jest piękne, jak wnosi twoje życie na nowy, nieznany dotąd poziom. Ale nie wszystko powiedzą ci od razu.


Śpij na zapas

Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, moja mama żartowała, żebym spała na zapas, bo przy noworodku się nie wyśpię. Na to byłam przygotowana, wiedziałam, że kilka pierwszych miesięcy, moje życie będzie kręciło się wokół dziecka. Ale nie spodziewałam się, że tak będzie na wszystkich płaszczyznach, przez następne kilkanaście lat. Nie da się wyspać na zapas.


Kiedy urodził się Pierworodny, remontowaliśmy mieszkanie, więc kątem mieszkaliśmy moich rodziców. Mama pomagała, jak mogła, gotowała, prała, sprzątała, te pierwsze cztery miesiące były trochę jak wakacje. Młody w nocy spał jak niemowlę z reklamy, ale w dzień w zasadzie nie dawał się odłożyć. Wędrował od piersi do piersi, a jak nie ssał to i tak leżał spokojnie, póki mnie widział, kiedy znikałam mu z oczu, było gorzej.


Tego mi mama nie powiedziała, że przez najbliższe miesiące będę się kąpać w akompaniamencie niemowlęcego płaczu. Tego w książkach nie było, tak jak tego, że karmienie piersią na początku jest tak przyjemne, jak cięcie ciała żyletkami od środka, że po porodzie trzeba ostrożnie siadać. Tego nikt nie mówi, a czasem bywa tak ciężko, że masz ochotę płakać ze zmęczenia, z bezsilności, z tęsknoty za swobodną wizytą w toalecie.


Dwójka wychowuje się lepiej


Po pierwszym szoku zdecydowaliśmy się na drugie, a nawet na trzecie dziecko, więc może nie było tak źle. Ale w tamtym czasie, kiedy pojawił się w naszym życiu Średni, faktycznie przyszło mi rzucić spanie. Bo to dziecko było przez trzy miesiące wrzeszczącą definicją kolek. Ciągle na rękach albo w chuście, wrzeszczący wniebogłosy niemowlak i zbuntowany trzylatek do kompletu.


Niewiele mam wspomnień z tamtego okresu, chyba wyparłam je ze zmęczenia, w przychodni bywaliśmy dwa czasem trzy razy w tygodniu, bo ciągle ktoś był chory. To nie był łatwy czas. Tego nikt nie mówił, że dzieci jak zaczynają chorować, to urządzają sobie sztafetę, która nie ma końca. Tu żadne magiczne środki na odporność nie pomogą.


Dziś już jest lepiej


Ale nagle dociera do mnie, ile razy mama powtarzała frazę "zobaczysz, jak będziesz matką". Nie rozumiałam, nie brałam tego za przestrogę, ani dobre życzenie. Myślałam, że to puste słowa, a jednak nie. Teraz wiem, co miała wtedy na myśli. Nie wiedziałam wtedy ile strachu i niepokoju chowa się w tych słowach.


Nikt nie powiedział mi nigdy, jakie to uczucie, kiedy twoje nastoletnie dziecko nie wraca do domu o umówionej wcześniej porze, jak nie odbiera telefonu, a u żadnego z kolegów nie był. Nikt nie zająknął się, że jeżdżąc po okolicy i szukając go, dostaniesz zawału za zawałem, kiedy nie ma go za kolejnym zakrętem.


Z żadnego z przekazów nie dowiedziałaś się, że będą takie dni, kiedy największym marzeniem będzie wsiąść do pociągu byle jakiego, byle po cichu i odjechać, żeby nie słuchać sprzeczek. Nie musieć przypominać o lekcjach i nie tłumaczyć, że to, że każesz napisać wypracowanie do szkoły, albo posprzątać pokój w żaden sposób nie podlega pod znęcanie ani niszczenie życia.


Znoszenie frustracji dzieci, kiedy coś im nie wyjdzie, tłumaczenie, że wcale świat nie jest taki zły, kiedy ktoś ich zawiedzie i jednoczesne toczenie walki, aby nie przegryźć tętnicy temu, kto jest odpowiedzialny za łzy spływające po buzi twojego dziecka. To nie są łatwe momenty, to nie są rzeczy, o których opowiedzą ci koleżanki, ani nawet własna mama. Ona czasem chcąc cię pocieszyć, powie żartem "zobacz, jak to dobrze, jak ty tak robiłaś".


Tylko są takie dni, kiedy wcale nie jest ci do śmiechu, bo wstałaś wcześnie, żeby zrobić obiad i wstawić pranie, a po całym dniu w pracy i tysiącu starań i kompromisów dowiadujesz się, że i tak zamówiłaś nie taką czapkę, jak on chciał, a i ochoty na pomidorówkę dziś też nie ma.


To nie jest bajka


Macierzyństwo nie wygląda jak w bajce. Nie licz na to, że czytając wszystkie "prawdziwe historie" przygotujesz się na wszystko, co cię czeka. Nie spodziewaj się, że ktoś ci powie, jak będzie wyglądało twoje życie z dziećmi. Tego po pierwsze nikt nie przewidzi, a po drugie nikt nie wejdzie do twojej głowy.


To, z jaką frustracją na co dzień się mierzymy, jak próbujemy sprostać własnemu wyobrażeniu idealnego domu, jest nie do opisania. Czasem staję na środku i zastanawiam się, jak to jest możliwe, że żyjemy w takim rozgardiaszu, przecież dopiero sprzątałam. I kiedy mam gorszy dzień, chciałabym włączyć im film dać chipsy i zarządzić "dzień świnki".


Ale dobiega do mnie ten wewnętrzny krytyk, który liczy ten tłuszcz palmowy, próbuje ocenić, jakie szanse, na wypalenie dziury w mózgu ma kolejny seans z "Kapitanem majtasem" i co, jeśli któryś ma kleszcza, a ja tylko w kąpieli mogę ich dokładnie obejrzeć.


Zdarza się, że jestem wdzięczna za deszczową sobotę, kiedy mogę nie udawać, że mam ochotę na spacer, czy plac zabaw. Kiedy niby po ciężkich negocjacjach, zamiast marchewki na parze zgadzam się na pizzę na obiad i przezornie zamawiam jej więcej, żeby starczyło też na kolację. To nie robi ze mnie złej matki.


Nikt nie powiedział, że możesz mieć dość


Kiedy zostajesz rodzicem, świat patrzy na ciebie inaczej, już cały czas musisz być odpowiedzialny, nie możesz zapominać o wywiadówkach, musisz gotować zdrowe posiłki i wybierać odpowiednie lektury. Nie możesz beztrosko przetańczyć nocy, ani zwyczajnie napić się zimnego piwa po skoszeniu trawnika, bo masz dzieci pod opieką.


Rodzic zawsze musi panować nad sytuacją, traktować wszystkie dzieci równo, mieć oczy dookoła głowy. A co z ludzkim obliczem? Przecież rodzic idealny nie istnieje.


Przeczytanie wszystkich poradników świata nie uchroni cię przed popełnianiem błędów, przed potyczkami. Nawet jeśli zrobisz wszystko "jak trzeba", to pamiętaj, że po drugiej stronie tej relacji jest dziecko, które też ma prawo do swoich nastrojów, do tego, żeby mieć gorszy dzień i akurat nie mieć ochoty ci niczego ułatwiać.


Pudrowany obraz rodziny z internetu nie istnieje. Jedyne co możesz zrobić to się starać, a dla własnego zdrowia psychicznego, warto też nauczyć się odpuszczać sobie. Bo czasem ta pizza nie jest zabójcza, ani bajka, ani czekolada. Warto czasem poluzować gumkę, żeby nie oszaleć.


Nauczyć się odpuszczać sobie i "brać wolne", mimo że mamy nie miewają urlopów, to mają prawo być ludźmi. Wyjść z koleżanką na kawę, przetańczyć całą noc, nawet jeśli niania kosztuje fortunę. Tego ci nikt nie powiedział, więc słuchaj uważnie: nadal, przede wszystkim jesteś sobą i jeśli to zgubisz, nie będziesz matką, którą jesteś w stanie polubić.


Może cię też zainteresować: 

Z PAMIĘTNIKA NIE CAŁKIEM MŁODEJ MATKI. PANIKA PRZED NOWYM


Matka w podróży, gdzie wybrać się na weekend w Polsce (nie tylko bez dzieci)

Matka w podróży, gdzie wybrać się na weekend w Polsce (nie tylko bez dzieci)

Już za chwilę połowa lipca, nie wiadomo, kiedy mija nam to lato. Ciągle ktoś gdzieś jeździ, dopiero rozpaczałam, że dzieci wyjeżdżają na kolonie, a w środę już wrócą, a przecież, zanim oni zaczęli myśleć o wyjeździe, to ja też byłam "wyjechana".


Nieoczywiste kierunki

Wiele razy powtarzała, że obierając kierunek na weekend, zdecydowanie staram się stawać na miejsca nieoczywiste. Z racji na to, że od poniedziałku do piątku jestem niejako przyczepiona do biurka przez większość czasu, to póki co moje wojaże są mocno ograniczone od tego, czy miejsce docelowe jest dobrze skomunikowanie.

Tym razem po dłuższym przemyśleniu doszłam do wniosku, że w sumie wiele dobrego słyszałam o Katowicach, a nigdy tam nie byłam. A że nadarzyła się okazja i terminarze mój i Anety dało się spiąć, wsiadłyśmy do pociągu, ale nie byle jakiego, bo upolowałam bilety na Pendolino w wyjątkowo ludzkiej cenie, to wybrałyśmy to miasto.

Oczywiście lubimy mieć wygodnie i blisko do wszystkich fajnych miejsc, więc sprawdzona już wcześniej w Krakowie Vienna House była oczywistym wyborem. Tu podobnie jak w Krakowie do hotelu jest blisko z dworca PKP, a skoro jest blisko do pociągu, to wszędzie jest blisko. 



Pierwsze wrażenie

Do hotelu dotarłyśmy około 21:30, więc było już ciemno i nie miałyśmy okazji skupić się na okolicy, ale eskapada z walizkami na kółkach zajęła nam około 10 minut, więc jak najbardziej do ludzi. Hotel ma własny parking, więc gdybyśmy zdecydowały się na podróż samochodem, też nie byłoby problemu. 

Charakterystyczne dla wszystkich obiektów z portfela Vienny obszerne, przeszklone i pełne zieleni lobby zaprasza gości  Z jednej strony, niczym ciocia Jadzia na imieninach, rozkłada ramiona szeroko i mówi "chodź, chodź, zmieścisz się", a z drugiej jest tym miłym wujkiem, który wskazuje ci pokój, gdzie nie ma wszystkich kuzynów pytających, czy masz jakiegoś chłopaka. 

Bo stojąc przy recepcji, głową kręcisz niczym gołąb i patrzysz na wszystkie dyskretne zakątki, które chowają się za wielkimi kwiatami doniczkowymi. Z one zapraszają cię miękkimi fotelami i dyskretnym śmiechem kelnera, który lepiej niż ty sam wie, czy potrzebujesz drinka po ciężkim dni, czy raczej espresso. 

Nie będę was oszukiwać, robi to lobby wrażenie. Znów pojawia się w nim kwiatek, który możesz zabrać do pokoju, żeby było ci weselej. Katowice jednak odwiedzamy po szczycie lockdownu, tu już i restauracja i bary są otwarte, więc Katowicki hotel żyje. Słychać śmiechy, odgłosy kibicowania, bo to początek Euro, ale i czuć zapachy z kuchni. Po takim preludium uzbrojone w karty i instrukcję ruszyłyśmy do pokoju.





Baza wypadowa

Kiedy ustalałyśmy termin wyjazdu, poinformowano nas, że hotel jest zdecydowanie bazą wypadową, jednak faktycznie w porównaniu z krakowskim apartamentem, pokój okazał się bardzo mały. Spokojnie się zmieściłyśmy, ale gdyby pogoda nas zawiodła, większość czasu spędziłybyśmy na dole. Może taki właśnie był zamysł, bo hotele Vienny mają zapraszać do wspólnego spędzania czasu, a nie izolacji.

Nienaganna czystość, obsługa działająca natychmiast i prasowalnia na piętrze, dopieściły nas na tyle, że mogę przeżyć ten niewielki gabaryt pokoju. Ponieważ z hotelu jest blisko do większości Katowickich atrakcji,  w tym do Spodka, to i tak przy kolejnej wizycie w tym mieście będzie to dla mnie obiekt pierwszego wyboru.






Jedzenie w hotelu

Przyjemną niespodzianką było śniadanie, gdzie szczególną uwagę przykuwała sekcja z produktami lokalnymi. Czy taki "drobiazg, jak wolnoobrotowa wyciskarka do soków. Takie drobne przyjemne akcenty. Wiecie, że ja lubię jeść i szczególną uwagę zwracam na bufet śniadaniowy, bo często obiekty na tym oszczędzają, tutaj nie ma tego problemu, szeroki wybór i świeże donoszone co chwila produkty w zupełności zaspokoiły moje potrzeby.

Kolacja a'la carte jak często dla mnie skończyła się na krewetkach i tu znowu czuć jakość, a ja lubię, jak się mnie rozpieszcza spożywczo, więc obyło się bez zawodu, do tego idealnie dobrane wino i jestem cała szczęśliwa.

Ale bar w lobby, który pełni również funkcję restauracji słynie ze śląskiej kuchni i steaków. Można tam zjeść również, nie będąc hotelowym gościem. Wart więc odwiedzić to miejsce będąc w okolicy.






Ogólna opinia

Podobał mi się ten hotel. Dól, lobby, restauracja, jazz klub, są zachwycające. Pokój nie w moim klimacie, ale łóżka wygodne, łazienka czysta, więc nie będę się czepiać. Do tego wielki plus za obsługę, ich elastyczność, zrozumienie, że potrzebuję kawy o 6 rano i nagrzanej sauny o 7. 

Myjąc włosy, zauważyłam dziurę w ręczniku, po zgłoszeniu jej pani w ciągu dwóch minut była z kompletem ręczników dla dwóch osób "tak na wszelki wypadek", żeby uniknąć dalszych wpadek.  Do tego w hotelu znajdziecie też kącik z pamiątkami w niewygórowanych cenach, tak abyście mogli bez szukania czegoś na mieście obdarować bliską osobę drobiazgiem. 










A warto jeszcze dodać, że w sieć Vienna zachęcając do powrotu do podróżowania, aż do końca roku ma fajną ofertę z rabatami we wszystkich swoich obiektach, szczegóły znajdziecie TUTAJ, ale warto w tm miejscu wspomnieć, że:
Trwa jeszcze promocja na pobyty weekendowe (podróż do końca roku) – 20% od standardowej ceny. Hotel oferuje bardzo elastyczne warunki rezerwacji:
Bezpłatne anulowanie do 18:00 3 dni przed przyjazdem
Aktualnie weekendowa cena za 2 os. ze śniadaniem i WiFi to 303 PLN za pokój za noc.
Dzieci do 13 roku życia nocują bezpłatnie w łóżkach rodziców.
Parking płatny dodatkowo 50 PLN za dobę. 
Można ładować samochody elektryczne.



Najlepsza miejscówka na  Warmii. Tego lata wybierz się nad jeziora!

Najlepsza miejscówka na Warmii. Tego lata wybierz się nad jeziora!

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że jak na skrajnie nieodpowiedzialnych rodziców przystało, postanowiliśmy, że w tygodniu, kiedy  końcu wszystkie nasze dzieci mogłyby pójść do placówek, zrobiliśmy im wagary? Albo od tego, że w marcu zaplanowaliśmy, że na dzień dziecka, choćby się waliło i paliło, zabierzemy ich w jakieś fajne miejsce?



Za dużo rzeczy

Od dłuższego czasu staramy się unikać zakupu prezentów materialnych dla naszych dzieci. Przytłoczeni milionami zabawek, którymi nikt się nie bawi, uzbrojeni w przeróżną elektroniką poczuliśmy rzeczozmęczenie. Zaczęliśmy szukać alternatywy dla kolejnych zakupów, które tak naprawdę wcale nie są potrzebne.

Oczywiście, jeśli zapytacie nasze dzieci, to zdecydowanie wolałyby dostać kolejny traktor, nową grę na komputer, ewentualnie Tresure-X. Ale staramy się być konsekwentni i pokazywać im, że wspólny czas może być fajniejszy, niż wszystko inne. Zabraliśmy więc dzieci i moich rodziców i pojechaliśmy na Warmię. Przeżywać razem.

Gdzie szukać fajnych miejsc

W tej chwili najlepszym, moim zdaniem, portalem do wyszukiwania pięknych miejsc na wyjazdy duże i małe jest SlowHop. Tam opisy mają duszę i już po samej redakcji ogłoszenia wiem, czy chcę jechać do tych ludzi, czy nie. Na bookingu, na którym szukam noclegu, kiedy jadę gdzieś, np. służbowo, są "dane techniczne", na SlowHop te ogłoszenia czyta się, jak anonse od kogoś, kto ma zostać twoim przyjacielem.

Od razu wiem, czy właściciele obiektu kolegują się z kimś, kto robi w okolicy fajne jedzenie, czy sami coś gotują, czy segregują śmieci, jakiej energii używają do zasilania obiektu, itd. Są ich zdjęcia, więc dzwoniąc, mam już pewne wyobrażenie o nich. Wiem, że dla niektórych może to być dziwne, ale dla mnie człowiek po drugiej stronie jest bardzo ważny i te opisy sprawiają, że łatwiej mi wybrać miejsce i nie rozczarować się po przyjeździe.

Rentynówka jak z obrazka

Co wam będę mówić, to miejsce oczarowało mnie od pierwszego wejrzenia, po przejechaniu bramy, byłam w szczerym szoku, na zdjęciach nie było widać, że jedziemy do raju. Tam co najwyżej znalazłam ładne miejsce, a to, co zastało nas na miejscu, było zachwycające. Ale po kolei. 

W tym budynku znajdują się trzy apartamenty, zajęliśmy jeden z nich.

Do każdego apartamentu wchodzi się za pomocą kodu dostępu, który otrzymuje się w dniu przyjazdu SMS'em, drugi kod otwiera bramę wjazdową.

Do każdego apartamentu przynależy przestronny taras.

Wieś Rentyny położona jest na Warmii, 4 km od Gietrzwałdu, około 15 przed Olsztynem, jadąc od strony Warszawy. Do Rentynówki jedzie się od strony Gietrzwałdu, w górę od sanktuarium, kręta droga, wśród pagórków wiedzie przez las, kiedy asfalt się kończy, przed Wami już tylko około 1,5 km do celu.

Tuż za bramą widzimy budynek, a w nim trzy przestronne, dwupoziomowe apartamenty, dla nas wybrałam Brzozowy, z widokiem na pac zabaw. Dwa pozostałe mają taras z widok na około 1ha staw. 

Apartamenty mają powierzchnię ok. 85 m2. Składają się z trzech sypialni i salonu z kuchnią. Do tego jest też składzik i trzy łazienki z prysznicami. W apartamencie bardzo komfortowo może spędzać czas nawet 8 osób. Nas było 7, licząc z dziećmi, za dobę wyszło nam 600 zł (cena różni się zależnie od sezonu), więc jak na takie warunki, to wypas. Co istotne, w cenę wliczone jest sprzątanie po pobycie, bo coraz częściej widzę, że w ogłoszeniach pojawia się ono jako dodatkowa usługa.

Dodatkowo bardzo ważną dla nas kwestią jest fakt, że obiekt zasilany jest energią słoneczną, korzysta z pompy ciepła, a na każdym kroku znajdziecie przypomnienia o segregacji śmieci.

Nocleg to nie tylko łóżko

Kiedy wyjeżdżamy z dziećmi, zawsze staram się wybierać miejsca,  których mogę swobodnie przygotować posiłek, bo wiadomo, nas jest dużo i każdy lubi co innego. W kuchni znalazłam garnki, patelnie, wszelkie naczynia do serwowania posiłków i napoi, dwupalnikową płytę indukcyjną, zmywarkę 45 cm, wraz z tabletkami, czajnik, dzbanek filtrujący, kawę i herbatę (zdecydowanie nie najtańsze), sól, pieprz, zioła i kilka innych przypraw. Generalnie wszystko, czego potrzeba.

Miłe powitanie, lokalne piwo Kormoran, domowe ciasteczka i miły liścik. 

W kuchni wszystko, czego potrzeba, by poczuć się jak w domu.

Do tego stół z krzesłami dla 6 osób, ale spokojnie można przynieść taborety i usiąść w osiem osób, wygodną rozkładaną kanapę, telewizor, stolik kawowy. Wszystko gustowne, przemyślane... Boskie. Jako słynny świr porządkowy namiętnie szukałam choćby pyłku kurzu, zacieku na szybie, nadaremnie. Czyściutko, pachnąco, idealnie.


W ofercie obiektu znajdziecie też domki, w tej chwili działa jeden, ale myślę, że jeszcze w tym sezonie zostaną otwarte dwa pozostałe, które kiedy my byliśmy w Rentynówce, właśnie się meblowały. W każdym może mieszkać nawet 10 osób, tam są czteropalnikowe płyty indukcyjne i piekarniki, a do tego kominki. Nie są to więc lokalizacje na wypad we dwoje, raczej w dwie rodziny, ale jest pięknie.

Cała posesja jest bardzo duża i pięknie zagospodarowana, co parę kroków znajdziecie ławkę, huśtawkę czy hamak, żeby można było usiąść i odsapnąć. A kiedy znudzi się wam to sapanie wsiądziecie na rower - tradycyjny lub wodny, ewentualnie do łódki i popływacie po stawie, który znajduje się na posesji. 

To najmniejsza z sypialni, znajduje się na dole.





Możecie też w każdej chwili zrobić grilla, bo przy każdym tarasie stoi jeden, wystarczy zabrać własny węgiel i co na ruszt. Warto pomyśleć o tym wcześniej, bo najbliższa Biedronka jest już w Olsztynie, więc 12 km od Rentyn. Bliżej jest, chociażby sklep w Worytach, około 2 km można przejść się na spacer, ale jak to w małym sklepie, znajdziecie tam podstawowe produkty.

Po co tam jechać

Przede wszystkim dla ciszy i spokoju i tego dzięcioła, który stuka w brzozach i jelenia, który wieczorami pięknie śpiewa. Ale jakbyście się zastanawiali co tam jeszcze robić, to można się wybrać na kilka fajnych wycieczek. O zwiedzaniu Olsztyna nie będę tu teraz pisać, bo choć Żywiciel pochodzi z niego, to nigdy nie zrobiłam zdjęć turystycznych :) może doczeka się tego lata.

Największa z sypialni ma około 30 metrów i ma prywatną łazienkę.

Druga z sypialni na górze jest nieco mniejsza, ale nadal bardzo przestronna, tu również łazienka przylega do pokoju.



Warto za to wybrać się do Warmińskiego Zwierzyńca, którego zwiedzanie zajmuje około dwóch godzin, bo chodzi się tam wyłącznie zorganizowaną grupą. (też będzie oddzielny wpis).

Leśne Arboretum Warmii i Mazur zachwyca i zachęca do relaksu w nim, ale uwaga tutaj, komary mają się świetnie, więc koniecznie zaopatrzcie się w dobry odstraszacz na nie. Znajdziecie tam mnóstwo zakątków i roślin z różnych stron świata (za bilety dla 7 osób zapłaciłam 30 zł). 





TUTAJ macie stronę Rentynówki, system rezerwacji na stronie działa bez zarzutu, więc spokojnie możecie z niego skorzystać. Natomiast pani Iza to skarbnica wiedzy gdzie zjeść i u kogo z lokalnych producentów zamówić, np. domowy chleb, ale to wszystko Rentynówka napisze Wam przed przyjazdem w mailu.




Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger