Ach, co to był za bal!

Ach, co to był za bal!

Każdy, kto ma w domu przedszkolaka, przerabiał bal karnawałowy. Dzieci czekały podekscyowane, przymierzały stroje, cieszyły się na to WIELKIE WYJŚCIE.
U nas było trochę inaczej. Od czasu ogłoszenia terminu imprezy, przez dobrych kilka dni musiałam tłumaczyć, że nie, nie przebierzemy się za buldożer. Wytłumaczenie czterolatkowi, że budowlaniec jest lepszy, nie jest łatwe. Potem zaczął się rajd po sklepach i internecie w celu znalezienia odpowiedniego stroju. Nic nie było dostatecznie dobre. Ostatecznie została ściągnięta babcia w celu uszycia i przeszycia tego i owego. (Dzięki Bogu za zdolną babcię, bo matka raczej nie ogarnęłaby nic ponad projekt owego przebrania.) Kiedy w końcu założyliśmy wszystkie elementy stroju, łącznie z prawdziwym kaskiem. pękałam z dumy, oto mój cudowny Sun wyglądał tak, jak budowlaniec wyglądać powinien. Weszliśmy na górę otworzyłam drzwi od sali, w której kłębiły się księżniczki, superbohaterowie i piraci. Cała grupa pisnęła "WOW!". I dokładnie w tym momencie mój mały budowlaniec zrobił krok do tyłu: - Y-y, nie idę!
Długo staliśmy na tym korytarzu, namawiałam, prosiłam, wybiegła z sali Księżniczka Róża. - Zygmunt, chodź! Prosiły ukochane Panie. Młody konsekwentnie odmawiał. Ostatecznie ja i On zeszliśmy razem w parze, wszedł na sale.

Kiedy wróciłam po balu, okazało się, że zapozował do zdjęć, po czym poprosił Panią, żeby wyjść i przespał bal na jej kolanach w sali obok.
Myślę, że w całych przygotowaniach, tak popłynęliśmy, że zapomnieliśmy o jednej istotnej rzeczy. Dla Zeta to nie byli przebrani koledzy i koleżanki, dla niego to był całkiem inny, obcy i przerażający świat...




Czy rodzice mogą płakać?

Wolno nam oczywiście. Jak dziecko zetrze kolano, zgubi zabawkę, czy (tfu, tfu odpukać) jest chore. Ale czy wolno nam płakać, kiedy mamy dość? Czy my możemy mieć dość?
Ciągle mówi się, pisze o pięknych stronach rodzicielstwa, internet jest pełen porad z gatunku: jak odstawić smoczek, nauczyć dziecko korzystać z toalety, wyłączyć gluten, zrobić deser bez cukru... A gdzie "świadectwa" rodziców, którzy tak lecą i pędzą, że zapomnieli o sobie i padli na pysk?
Mam gorszy czas, już od kilku tygodni. Nie, nie chcę oddać dzieci. Po prostu w moim życiu nałożyło się na siebie kilka spraw, które odebrały mi siły. Nie traktuję mojego bycia na co dzień z chłopcami jak porażki. Nie płaczę po nocach za przerwaną karierą.  Jestem mamą na pełen etat od 20 miesięcy. W tym czasie działo się dużo i szybko, prawda jest taka, że chyba ten szaleńczy pęd trzymał mnie w kupie, bo kiedy pewne rzeczy się poukładały - ja się rozsypałam.
Pewnego pięknego dnia odbywając niemal rytualną awanturę przy obiedzie (- Jedz. -Nie będę jadł, bolą mnie rączki/nóżki/głowa/brzuszek/oko...) rozpłakałam się tak po prostu i wyszłam do kuchni. Przez ścianę usłyszałam, jak Zet też zaczął płakać i tłumaczyć Tedowi, że:
- jestem niemiła
- jemu jest bardziej smutno
- mamy nie płaczą
- chcę dla niego źle, bo każę mu jeść zupę
- a na dokładkę poszłam sobie, płacząc niewiadomo czego, bo przecież to jemu jest smutno!

Nagle uświadomiłam sobie, że kiedyś w czasach, kiedy nie mieliśmy dzieci płakałam dość często, czasem sama na siebie wściekałam się za bycie nadmiernie miękką. Rozczulała mnie reklama czekoladek Merci, że jesteś tu, jako dorosła osoba płakałam na Kocie w butach, bo zabrano mu te buty, płakałam czytając wiersze, słuchając muzyki... Płakałam ciągle z radości, wzruszenia i oczyszczałam się tymi łzami. Pamiętam, jak Zet miał 7 miesięcy, wróciłam do pracy, całe noce wisiał przy piersi. Pewnego dnia byłam tak strasznie zmęczona, że zaczęłam płakać z tego zmęczenia. Zet nie wiedział co się dzieje, siedział i patrzył na mnie tymi wielkimi oczami. Bał się. Wtedy postanowiłam, że muszę panować nad sobą przy nim. I sama sobie zabrałam prawo do słabości.

Cała sytuacja kojarzy mi się z wyretuszowanymi zdjęciami w gazetach. Pokazują fałszywy świat, ideały, które nie istnieją. Nie chcę, żeby moje dzieci dorastały w przekonaniu, że dorośli są nieomylni, że zawsze wszystko wiedzą, że zawsze panują nad emocjami. Chciałabym, żeby moje dzieci wiedziały, że każdy ma prawo do słabości, że każdemu wolno się złościć, smucić, ale też cieszyć bawić. Chciałabym, żeby pamiętały, że każdy ma prawo do swojej przestrzeni, do swoich poglądów. Żeby nie bały się wyrażać siebie, ale i umiały zaakceptować, że ktoś może czuć, myśleć inaczej niż one.



O Ojcu Żywicielu

O Ojcu Żywicielu

Ostatnio często trafiam na artykuły o roli Ojca w życiu dzieci, jak wpływa na dorosłe życie zaangażowanie ojca w wychowanie potomstwa, jak wpływa obecność (i jej brak) na dzieci w terapii i takie inne. Czytam je i ciągle mam wrażenie, że te teksty nie wyczerpują tematu, ba często są o niczym.
Jako klasyczny przykład córeczki tatusia, przekonanej o ogromnym wpływie mojego Taty na moje życie, ale i świadomej wielu podobieństw jakie są między nami od kilku dni myślę o tym jakim Ojcem jest Żywiciel. Jakby z nieba spada na mnie dzień, kiedy Żywiciel wyjątkowo wraca do domu nim dzieci zasną. Słysząc domofon zaczynają się kręcić, ścigać do drzwi, a kiedy przez drzwi przechodzi On, przepychają się radośnie, żeby Go przytulić, nim zdejmie buty wie co musi koniecznie już teraz wybudować z klocków Lego, a Ted, który jeszcze nie mówi, ciągnie Go za ręką na łóżko brata, żeby się z Ojcem "potarabanić". Kilka minut później spokojnie mogę wyjść, bo dzieci są zajęte z Tatą. Z ich pokoju słychać salwy śmiechu i odgłosy dobrej, męskiej zabawy. Za chwilę zagoni ich do kąpieli, ale jeszcze nie teraz. Teraz jest czas z Tatą. Czas, na który tak bardzo obydwaj czekają.

Jak zaczęła się historia Żywicieli, nim zostali jeszcze Rodzicami? Nie było fajerwerków, huków i wielkich emocji. Poznaliśmy się w pracy i zwyczajnie polubiliśmy. Szybko Ojciec Żywiciel został moim ulubionym rękawem do płakania, był ze mną w wielu trudnych momentach, aż któregoś dnia powiedział, że za kilkanaście lat będziemy siedzieć w naszym domu z werandą, z psem przy nogach i patrzeć, jak nasze dzieci bawią się w ogrodzie. Jakby zaklął rzeczywistość, bo od tego momentu wszystko zaczęło zmierzać w tym kierunku.
Kiedy byłam w ciąży z Zetem znosił moje humory, miał zawsze pełen plecak prowiantu, bo moje zachcianki zaskakiwały nas oboje. Żywiciel, od początku chciał być przy porodzie, ja nie byłam przekonana do pomysłu, ostatecznie ustaliliśmy, że dziecko jest wspólne, więc Jego obecność jest uzasadniona. Teraz myślę, że to była najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć, a po dwóch porodach z Nim u boku, śmiało mogę powiedzieć, że byłby cudownym Doulem (?). Do małego Zygmunta nie wstawałam w nocy, przewinięte dziecko podawał mi do karmienia.
Kiedy usłyszeliśmy diagnozę Zeta długo mnie przytulał, zawsze tak robi, kiedy mam ciężki czas, nie muszę o tym mówić, On wie. Często się złoszczę, że nie współpracuje w codzienności, bo bardziej bałagani niż sprząta, gromadzi różne rzeczy, które zawsze okazują się być świetnym materiałem na coś, zapomina o ważnych datach. Ale kiedy opadam z sił on zawsze jest obok, przynosi kwiaty, ociera łzy, przejmuje na siebie większość obowiązków, robi co może, żebym się podniosła.
Jak to się ma do Jego ojcostwa? Wychowuje dwóch facetów, którym każdego dnia poświęca tyle czasu ile może, każdego dnia pokazuje jak dbać o ludzi, których się kocha, jak być gentlemanem i dobrym człowiekiem. W oczach chłopców widzę, że wybrałam im dobrego Ojca, który wie, kiedy jest przedstawienie w przedszkolu, jakie postępy Zet robi na terapii, kto co lubi jeść, którą książkę czyta przed snem, Ojca, który czasem bywa surowy, ale w sposób, który uczy konsekwencji, ale nie upokarza, takiego Ojca, który wywołuje uśmiech na twarzy dziecka, bo śpiewa na głos w sklepie, żeby dziecko się nie nudziło, Ojca, którego Zet w nocy woła, żeby z nim pobył, kiedy ma zły sen.
Nie wiem, jak wpłyniemy na dorosłe życie naszych dzieci, ale nikt z nas tego nie wie. Wiem, że mój mąż stara się być najlepszym ojcem, jakim być potrafi, a to, że dzieci chcą z nim spędzać czas jest dowodem, że nieźle mu idzie.
 
na zdj.trzymiesięczny Zet z Ojcem Żywicielem

Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger