#Czytam #dzieciom Recenzja "Tek. Nowoczesny jaskiniowiec"

#Czytam #dzieciom Recenzja "Tek. Nowoczesny jaskiniowiec"



Tę książkę wygraliśmy w konkursie u Świat Karinki. Wpadła nam w ręce w idealnym momencie, bo akurat starszaki powalone chorobą nudziły się w domu. Od razu więc, jak tylko pożegnaliśmy listonosza, rzuciliśmy się do lektury.



Książeczka ma bardzo atrakcyjną formę, udaje bowiem tablet, okładka jest gruba, starannie wykonana, a rysunki naprawdę zabawne. Podobnie zresztą jak sama opowieść, której bohaterem jest Tek. Ten mały brodaty jaskiniowiec prawie nie wychodzi ze swojego domostwa, nie zachęca go do tego ani tocząca się pod jego nosem ewolucja, ani przyjaciele, którzy chcą się z nim pobawić, ba, Tek nie zauważył nawet epoki lodowcowej, która miała miejsce, kiedy chłopiec grał na tablecie.

Bo Tek, drodzy Państwo, ciągle gra. Nad jego jaskinią nie widać gwiazd nawet w środku nocy, a to przez łunę bijącą od wszelkiej elektroniki, która wciąż i na okrągło jest włączona. Rodzice Teka martwią się o niego, nie są jednak w stanie zmusić syna do opuszczenia schronienia, bo tatuś wynalazł co prawda internet, ale ognia jeszcze nie, a tylko on mógłby wykurzyć Teka na dwór.



Na szczęście z pomocą przychodzi Wielki Wybuchacz, dopiero ten wulkan wyrzuca Teka na zewnątrz i chłopiec traci zasięg. Zyskuje za to świadomość, jak piękny świat go otacza, o czym wcześniej nie miał pojęcia.



Ta zabawna książeczka pozwala dzieciom uświadomić sobie o co tak naprawdę chodzi w dzieciństwie, a nam dorosłym przypomina, że czasem warto stracić zasięg.



Nie będę Wam mydlić oczu, książka nie wystarczy Wam na wiele godzin wspólnego czytania, siedmiolatkowi lektura zajmuje raptem 10 minut, ale zdecydowanie jest to książeczka, do której się wraca i robi się to z przyjemnością. U nas sprawdziła się świetnie, w końcu mamy w domu dwóch miłośników dinozaurów i gier komputerowych, więc idealnie wpisujemy się w target.



TYTUŁ: Tek. Nowoczesny Jaskiniowiec
AUTOR: Patrick McDonnell
WYDAWNICTWO: Kinderkulka
CENA: 34,90 zł
#Czytam #dzieciom Recenzja książki "Pięć sprytnych kun" Justyny Bednarek

#Czytam #dzieciom Recenzja książki "Pięć sprytnych kun" Justyny Bednarek

Masz dość nudnawych bajeczek, które czytasz dzieciom przed snem? To znaczy, że nie znasz jeszcze kun. Justynę - autorkę tej książki kojarzycie pewnie dzięki jej głośnemu debiutowi literackiemu "Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek..." Nie tylko zaskarbiły sobie rzesze fanów wśród czytelników, ale zdobyły także nagrodę Przecinek i Kropka EMPiKu i weszły do kanonu lektur szkolnych.
fot. materiały prasowe

Ale wracając do bohaterek dzisiejszej recenzji...
Pięć kun to szajka mieszkająca w Lasku Lindlego na warszawskich Bielanach (wiecie, że autorka mieszka tuż obok?). Ekipę uroczych gryzoni tworzą Prot Eustachy - niezbyt pracowity, za to niezwykle utalentowany strateg, który jest szefem stada, Tomasz Montana - sprytny i nieustraszony palacz cygar z wiśniowych listków, Euzebiusz, zwany Ebim - romantyczny chłopak, którego uskrzydla miłość, Pani Patrycja - niestrudzona poszukiwaczka nowych smaków i doskonała kucharka oraz Purchawka - młoda spryciula o błyszczącej sierści i wielka miłość Ebiego.

Kuny wiodą spokojny żywot w małym lasku, podkradając co i rusz smakołyki z kuchni okolicznych mieszkańców, wśród których najbardziej wybijają się dwie postacie: zakonspirowany krytyk kulinarny - Pan Bartłomiej i równie zakonspirowana autorka bestselerowych książek kulinarnych - Pani Eliza. Historia zaczyna się od tego, że Purchawka i Pani Patrycja postanawiają zwędzić przecudnej urody klipsiki pani Elizy, jednak wtargnąwszy do domu kuny odkrywają znacznie cenniejszy skarb, niezwykle pyszną zupę z cukinii z czubricą. Zachwycona przygotowanym przez Tamarkę - gosposię pani Elizy posiłkiem, silna jak wół (jak mawia o niej Prot Eustachy) Pani Patrycja wynosi z domu gar zupy.

Nie chcę opowiadać Wam całej historii, bo jeśli jej nie znacie powinniście koniecznie przeczytać. Dodam tylko, że kradzież zupy to jeden z grzeczniejszych wątków tej opowieści. Czego więc jeszcze można się spodziewać? Czarnego charakteru, który gotów jest zastraszać, porywać i nawet mordować byle osiągnąć korzyści, dwóch pięknych miłosnych historii, opowieści o pogoni za marzeniami o własnym lokalu gastronomicznym "Prima sort", opowieści o odwadze, przyjaźni i bohaterstwie, a do tego porządnej dawki śmiechu.

Kuny połknęliśmy z Zetem w jeden wieczór, po skończonej lekturze młody orzekł, że książka jest stanowczo zbyt krótka. Nie tylko wciągnął go pełen zaskakujących zwrotów akcji wątek kryminalny, ale też rozbawiły liczne fragmenty, jak choćby miażdżąca pewien lokal gastronomiczny recenzja kulinarna pana Bartłomieja, czy stek niewybrednych klątw rzucanych przez czarny charakter w kierunku kun. Książkę czyta się szybko i lekko, dodatkowym jej atutem są ilustracje, które podobnie, jak do "Skarpetek" wykonał Daniel de Latour. Wartość dodaną stanowią też przepisy na pyszności wg Pani Patrycji i Pani Elizy, sprawdziliśmy kilka - wychodzą pysznie!

Nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że autorkę znam osobiście, miałam przyjemność z nią przez chwilę pracować i muszę Wam powiedzieć, że jest to absolutnie niezwykła osoba, która przyciąga do siebie zawsze niesamowitych ludzi i zdarzenia. Wcale więc nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że kuny czasem goszczą w jej kuchni w klimatycznym domu na Bielanach i podkradają czubricę, w końcu skarpetki naprawdę uciekały z jej łazienki...

TYTUŁ: "Pięć sprytnych kun"
AUTOR: Justyna Bednarek
WYDAWNICTWO: Poradnia K
CENA: ok. 35 zł

Inne książki Justyny znajdziecie TUTAJ
#Matka #czyta Recenzja  "Rzeczozmęczenie" James Wallman

#Matka #czyta Recenzja "Rzeczozmęczenie" James Wallman

Nie oceniaj książki po okładce mówili. Oceniłam. "Rzeczozmęczenie" miało odmienić moje życie, ba może nawet zmienić świat. Czy faktycznie tak się stało?


Tuż przed przeprowadzką na wieś mieszkaliśmy w czterdzietometrowym mieszkaniu, które pękało w szwach. Dwoje dorosłych, dwoje dzieci i dwa koty potrafią zgromadzić całe mnóstwo rzeczy. Kiedy już wiedzieliśmy, że lada dzień zamieszkamy w naszym wymarzonym domu przestałam robić gruntowne porządki. Po wyjściu z pracy jechałam po dzieci do przedszkola, potem na zakupy, plac zabaw albo szliśmy na spacer, wszystko po to, żeby nie wracać do naszego bałaganu.

Piętrzące się wszędzie sterty książek, zabawek i ubrań dawały się mocno we znaki. Wtedy właśnie wpadła mi w ręce książka "Rzeczozmęczenie" zachęcona opisem i recenzjami postanowiłam ją przeczytać. Ta przygoda przesunęła się mocno w czasie, bo przeprowadzka, poród i mnóstwo innych spraw po drodze, a umówmy się czytanie poradnika znacząco różni się  od czytania wciągającej powieści, których kilka udało mi się połknąć w czasie lektury tej pozycji.

Z "Rzeczozmęczenia" dowiedziałam się, że moja niechęć do wracania do mieszkania nie była niczym nadzwyczajnym. W przywołanym przez autora eksperymencie wiele kobiet czuło się przytłoczonych swoimi dobrami materialnymi, fizycznie czuły się gorzej, kiedy dookoła nich panował nieład. Muszę przyznać, że tymi przykładami James Walleman znacząco poprawił mi humor. Autor opisał też historie ludzi, którzy postanowili sprawdzić, czy ich życie stanie się lepsze, kiedy zrezygnują z dóbr materialnych na rzecz doświadczeń, niektóre bardzo ciekawe. Jednak nie da się ukryć, że większość z tych ludzi miała dużo pieniędzy, które nagle zamiast kupować kolejne porsche zaczęli przeznaczać na inne przyjemności: dalekie podróże, skoki na bungee i inne tym podobne.

Autor stara się udowodnić, że w przyszłości zamiast dóbr materialnych zaczniemy kupować doświadczenia i one będą dla nas cenniejsze, bo zachodni świat już nasycił się materializmem. Minimalizm według Wallmana nie ma szans na zakorzenienie się w naszej kulturze, bo jest zbyt wymagający, toteż autor odradza przesadne liczenie przedmiotów wokół nas i dążenie do posiadania zaledwie 100 czy jeszcze mniej rzeczy. Zachęca natomiast do zaprzestania kupowania rzeczy, choćby przez miesiąc, jednak nie chodzi tu o oszczędność, Wallman namawia, żebyśmy wydawali tyle samo co dotychczas, tyle że inwestować mamy w doświadczenia.

Eksperientalizm ma stać się kulturą przyszłości. Jeśli wierzyć książce, za kilka lat będziemy żyć w małych mieszkaniach w sercach miast, a zarobione pieniądze będziemy przeznaczać na przyjemności, aktywny wypoczynek, itd. wszystko po to, aby gromadzić nie przedmioty, a wspomnienia i móc się swoimi przeżyciami dzielić... w mediach społecznościowych.



Czy ta książka faktycznie zmieniła moje życie? Nie. A to dlatego, że okazuje się, że już od dawna żyję zgodnie z ideą eksperientalizmu, a właściwie średniactwa, które też znalazło swoje miejsce w tej książce. Może nie skaczę na bungee i nie mam kawalerki w centrum miasta, ale to dlatego, że taki jest mój wybór. Gonitwa za wielką kasą mnie nie bawi, wolę mieć mniej, ale mieć spokojną głowę, mieć czas dla dzieci, Żywiciela i odrobinę też dla siebie, żeby się zwyczajnie polenić. Szczególnie urzekł mnie taki fragment:

Kiedy ktoś zagadnie Was dlaczego już nie zostajecie po godzinach, tylko pędzicie do domu, żeby spędzić więcej czasu z dziećmi albo zobaczyć się z przyjaciółmi, możecie odpowiedzieć, że nie ma to nic wspólnego z lenistwem. Testujecie właśnie nowy styl życia. Przyczyniacie się do wzmocnienia nowego trendu XXI wieku - trendu nazywanego życiem w średnim tempie.

 Jeśli macie ochotę dowiedzieć się na czym dokładnie polega "nowy trend" przeczytajcie koniecznie, na końcu książki znajdziecie dodatek "Droga eksperientalisty", tam autor podpowiada, jak skutecznie zmienić swoje życie. Podobno mogą to zrobić nie tylko bardzo zamożni czytelnicy ;)

Niestety, samego autora chyba spotkało rozczarowanie. Zachęca, by zmianami w życiu, których czytelnicy dokonają pod wpływem książki dzielili się dokumentując je pod hasłem #experientalism na Instagramie. Tag umieszczono pod 13 postami.



Tytuł: Rzeczozmęczenie
Autor: James Wallman
Wydawnictwo:Insignis
Cena: 39,99 zł
#Uczeń 7 powodów, dla których nie odrabiamy lekcji z naszym dzieckiem

#Uczeń 7 powodów, dla których nie odrabiamy lekcji z naszym dzieckiem

Do tego, żeby nie odrabiać z Zetem lekcji namówił mnie Żywiciel, i choć początkowo nie byłam do tego pomysłu przekonana, muszę przyznać, że okazał się on strzałem w dziesiątkę. Nie będę nikogo przekonywać, że nasza metoda jest jedyną słuszną, Wy znacie lepiej swoje dzieci i wiecie, co działa na nie najlepiej. Napiszę dlaczego u nas ten sposób sprawdza się najlepiej.


1. Już chodziłam do pierwszej klasy

Mało tego, było to w czasach, kiedy w klasach 1-3 dostawało się stopnie, a nie ocenę opisową. Pierwszą klasę ukończyłam ze średnią 5,0 i dostałam nagrodę książkową, był to jakiś smętny tomik poezji, który nadal mieszka w moim rodzinnym domu. Dlaczego o tym piszę? Bo materiał, którego teraz uczy się Zet mam nieźle opanowany i jak siadam obok niego to wydaje mi się, że on się strasznie ociąga, więc, żeby przyspieszyć jego działania, zaczynam mu podpowiadać! Głupie, prawda? Przecież on sam musi znaleźć rozwiązania. Nie siedząc mu nad głową pozwalamy, żeby sam, we własnym tempie przyswoił wiedzę.

2. Czas - jak nim gospodarować?

Wiecie, co zrobić, żeby dziecko nauczyło się szybko wykonywać zadania? Kupcie mu zegarek i powiedzcie, że za np.: półtorej godziny musi wyłączyć MineCrafta, oczywiście nim go włączy, musi odrobić lekcje. Półtorej godziny, żeby odrobić lekcje i pograć u nas wystarcza za motywację (najczęściej ;) ).



3. Nie wykuć, tylko zrozumieć

Dziecko świetnie czyta? Ale czy rozumie co czyta? Czytanie ze zrozumieniem to jedna z umiejętności, które są niezbędne do życia, tak przynajmniej uważam. Zależy nam więc, żeby Zet sam czytał polecenia, jeśli czegoś nie zrozumie, zawsze może przyjść i zapytać, a my mu chętnie wyjaśnimy, ale dopiero, jeśli sam podejmie próbę. Wierzcie mi lub nie, ale rzadko kiedy potrzebuje pomocy.

4. Pilnowanie swoich spraw

Na początku Zetowi zdarzało się zapomnieć co jest zadane, zaległości wychodziły przy okazji naszych wizyt w szkole i nagle pracy robiło się więcej. Młody szybko zrozumiał, że to mu się słabo opłaca "zapominanie", bo w weekend jest fajniej spędzić czas na zabawie, niż nadrabianiu szkolnych zaległości. Okazuje się, że ponad siedmioletnie dziecko jest w stanie zapamiętać, co trzeba zrobić w domu. ;)

5. Skuteczność w działaniu

Skończoną pracę domową zawsze sprawdzamy. Jeśli zauważymy błędy sugerujemy, że to czy inne zadanie warto przejrzeć. Staramy się jednak nie mówić wprost co jest nie tak, bo chcemy, żeby sam wyłapywał swoje błędy, zresztą tych jest coraz mniej, może odkrył, że robienie czegoś dwa razy wcale nie jest szybsze niż odrobienie zadania wolniej ale staranniej pierwszym razem?

6. Nie dla mnie się uczysz, tylko dla siebie

Tak ponoć moja teściowa zawsze powtarzała Żywicielowi. Nieźle to się skończyło, więc może i naszemu dziecku to wyjdzie na zdrowie?

7. Bo ja też lubię się obijać 

Kiedy Zet odrabia lekcje, my możemy spokojnie usiąść i pogadać, no dobra bardziej wstawić pranie, albo poprasować, ale najważniejsze, że nie musimy non stop stać nad nim, tylko zajmujemy się swoimi sprawami, albo bawimy z pozostałą dwójką ;)

Żeby nie było za różowo, to wcale nie jest tak, że on wraca ze szkoły, my mówimy: odpocznij synku, a on się rzuca do odrabiania lekcji... Jeśli go nie pogonimy, to wcale się nie garnie, ale są postępy, a co najważniejsze ociąga się coraz krócej. Ostatnio nawet usłyszałam w szkole, że chyba nieźle się nagimnastykowaliśmy, bo Zet pracuje coraz szybciej. Oby ten efekt utrzymał się jak najdłużej ;)
Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger