Jak stworzyć więź z dzieckiem

Jak stworzyć więź z dzieckiem

Kiedy rodzi się dziecko, razem z nim rodzi się matka. Ale ciąża, poród, a nawet połóg, to dopiero początek wspólnej historii. Rzecz w tym, żeby stworzyć więź. Taką, która nie tylko pozwoli wychować dziecko w okresie niemowlęcym i nie zwariować, ale też przeżyć resztę wspólnej drogi i nadal się szanować i kochać.


pixabay

Podobno dla stworzenia tej najbardziej pierwotnej relacji z dzieckiem kobieta potrzebuje zaledwie kilka minut od razu po porodzie. Kiedy dziecko położone delikatnie powyżej łona matki samo wspina się do piersi, ale nim zacznie ją ssać próbuje spojrzeć w oczy tej, która dała mu życie. Bajeczne to, takie mistyczne. Ba nawet całkiem realne, pod warunkiem, że rodzisz siłami natury, a położna, która odbiera poród jest fanką takich naturalnych rozwiązań, no i oczywiści stan mamy i dziecka pozwalają na odbycie im tego pierwszego spotkania. Ale jak wiemy, bywa różnie.

Wydobyciny i inne durne hasła rzucane przez idealne e-matki


Jest takie staropolskie powiedzenie "Życie, to nie jest bajka, nie głaszcze Cię po jajkach", dobra wcale nie jest staropolskie, ale idealnie sprowadza nasze fantazje o idealnym świecie do parteru. Nie każda matka może urodzić dziecko siłami natury, nie każda chce, ale czy to czyni je matkami "mniej", kiedyś  jak jeszcze facebook nie bardzo się przebił, a instagrama nie było wcale, bardzo popularne były fora tematyczne, np. na Gazeta.pl to tam po raz pierwszy spotkałam się z terminem wydobyciny, czyli po naszemu rocznica cesarskiego cięcia, bo przecież dziecko się nie rodzi, tylko się je wydobywa. Te same osoby, jako jedyną słuszną drogę wskazywały karmienie dziecka piersią za wszelką cenę, najlepiej do 12 r.ż. już wtedy popularyzowano pieluszki wielorazowe, jako jedyną słuszną drogę, a chusty powoli zaczynały wypierać wózki. Nie odżegnuję się od żadnej z tych rzeczy, ale nie o tym dziś chcę pisać. 

Kobiety w internecie bywają gorsze niż banda 14 latków, którym się wydaje, że nikt ich nie widzi. E-matki, bez żadnych skrupułów powiedzą innym kobietom, że jeśli nie jest taka jak one, to nie ma szansy na zbudowanie trwałej i pełnej miłości relacji z dzieckiem. Bo przez pierwsze cztery lata życia dziecka trzeba być z nim non stop, schować dumę i ambicje do kieszeni, bo to zaowocuje w przyszłości piękną więzią. Innej drogi nie ma. Wiecie co? To straszne "gówno prawda". Tak jak twierdzenie, że ktoś kto nie zaznał czułości rodziców, sam nie będzie umiał być czułym rodzicem. Wszystko moi piękni i mądrzy Czytelnicy można wypracować. Wszystko. 

Potrzeby pierwszej potrzeby


10 lat temu, kiedy urodził się Zet reagowałam na absolutnie każdy dźwięk, jaki z siebie wydał. W zasadzie wiele nie musiałam reagować, bo prawie nie wypuszczałam go z rąk. Pierwsze cztery miesiące to była plaża, bo czekając aż mieszkanie będzie gotowe, mieszkaliśmy u moich rodziców, mama sprzątała, prała, gotowała, robiła mi śniadania... Jak szłam pod prysznic trzymała młodego na rękach. Kiedy się przeprowadziliśmy do siebie, nadszedł moment, że musiałam z dzieckiem zostać sama. Nadal musiałam korzystać z toalety, jeść, itd. Okazało się, że jak jestem głodna, to bardziej się denerwuję na sytuację, w której jestem. Szybko pojęłam, że najpierw muszę się najeść i umyć, żeby móc się spokojnie i z czułością zająć dzieckiem. Przy kolejnych oprócz moich potrzeb dochodziły jeszcze potrzeby starszych dzieci, które nadal były ode mnie zależne. 

Odłożenie na kilka minut do łóżeczka nawet kwilącego dziecka nie kończy budowania relacji, nie zaprzepaszcza wszystkiego, co stworzyliście do tej pory. Żeby pielęgnować ideę rodzicielstwa bliskości nie trzeba trzymać dziecka non stop na rękach. Ważniejsze wydaje się tu reagowanie na jego realne potrzeby, adekwatnie do nich. Jeśli dziecko się nudzi i chce popatrzeć na znajomą twarz, można postawić go w leżaczku czy foteliku samochodowym w łazience i spokojnie się umyć, jeżeli jest w stanie uspokoić się przy karuzeli w łóżeczku, to włącz ją i idź zrobić sobie te kanapki. To nie zniszczy waszej więzi. Przeciwnie, najpierw zaspokajamy podstawowe potrzeby swoje i dziecka, potem reszta. 

Już nie niemowlę


Moje dzieci już nie są niemowlętami, chyba nadal nas lubią, przychodzą się przytulić, chcą żeby pójść z nimi na rower, spacer, zagrać w planszówkę, opowiadają nam co robiły w szkole, na urodzinach u kolegi, u babci. Wiedzą, że mogą nam powiedzieć wszystko, za wyznawanie prawdy nie ponoszą konsekwencji. Tak wychowano nas i tak my wychowujemy dzieci. Staramy się im zakodować, że dom to bezpieczna przystań, miejsce,gdzie można być sobą. Zasada jest prosta, jeśli ktoś coś przeskrobie i sam powie to musi ponieść naturalne konsekwencje, ale nie otrzymuje od nas kary. Dostaje wsparcie i pochwałę, że miał odwagę, czasem pomoc w naprawieniu, jeśli sytuacja tego wymaga. Nie tolerujemy kłamstw, bo jeśli mamy stworzyć więź, to musimy być wobec siebie szczerzy, ufać sobie nawzajem. I tak, wiedząc, że możemy na sobie polegać, łatwiej znoszą odmowy, jeśli kogoś poniosą emocje, staramy się je nazywać razem, szukać wspólnie wyjścia. 

To jest dla mnie więź. Stworzenie dziecku bezpiecznego zakątka, w którym dostanie jedzenie, wyśpi się, zostanie przytulone, wysłuchane, zrozumiane, dostanie odpowiedź na pytanie, które je nurtują, wsparcie w rozwiązaniu problemów, czułość, rozmowę. Nie ważne, czy urodziłaś je siłami natury, przez cesarskie cięcie czy adoptowałaś, niezależnie od tego czy karmiłaś piersią, butelką czy łyżeczką, niezależnie od tego czy spało w kołysce, łóżeczku czy łóżku rodziców.Więź, wartościową pełną miłości i wzajemnego szacunku można stworzyć zawsze. 
Najlepszy krem przeciwłoneczny dla dzieci SPF 50

Najlepszy krem przeciwłoneczny dla dzieci SPF 50

Kocham lato, kocham słońce, mogłabym opalać się cały czas, mogłabym, gdyby nie uczulenie na słońce... Kiedyś moja skóra zupełnie nie współpracowała z promieniami słonecznymi, byłam najbledszą nastolatką w okolicy, pewnego dnia to się zmieniło, słońce zaczęło mnie brać nawet w cieniu, ale zanim wstało znad horyzontu, ja już byłam zsypana uczuleniem. Taki bonus.




Od lat używam kremów z wysokim filtrem, żeby zminimalizować skutki promieniowania na mojej skórze. Dzieci też smaruję, ale w czasie kąpieli w basenie to wszystko jakoś znika i w tym roku dwaj starsi synowie też zostali zaatakowani przez uczulenie słoneczne. Zaczęłam szukać preparatu, który po pierwsze będzie miał wysoki filtr, po drugie ich nie uczuli, a po trzecie będę miała namacalny dowód na to, że już czas na poprawki.

Kremy różnej maści


Kto miał coś wspólnego z dwulatkiem, wie, że posmarowanie takiego gagatka kremem od stóp do głów nie należy do najłatwiejszych zajęć. Taki mały szybko biega, a jeszcze szybciej nudzi się staniem i cierpliwym czekanie. Ta, czekaniem... On gardzi tym procesem. Dlatego kosmetyk dla dzieci musi być jeszcze na tyle fajny, żeby się gady chciały smarować. I znalazłam!

Krem w sztyfcie


Który przerabia moje dzieci na Smurfy, albo inne stwory ;) Nie jest to najtańsza impreza, bo sztyft o którym mowa kosztuje blisko 70 zł, jednak jest bardzo wydajny i spełnia wszystkie moje wyśrubowane wymagania. W założeniu jest to kosmetyk przeznaczony do twarzy, ale my z powodzeniem stosujemy go również na innych kawałkach dzieci. Używamy ich od czerwca, dzieci jest troje, sztyfty są trzy, kosmetyków jest jeszcze więcej niż pół opakowania. Co ważne dzięki zabawnym kolorom lepiej widzę, kiedy trzeba powtórzyć aplikację w czasie kąpieli w basenie. 

Kremy są ekologiczne, zawierają wyłącznie filtry mineralne, a 100% składników jest pochodzenia naturalnego, z czego blisko połowa pochodzi z rolnictwa ekologicznego. Kosmetyk nie uczula, nie zapycha porów i jest przyjazny środowisku, można więc spokojnie wskoczyć po aplikacji do morza czy jeziora. 

Warto spróbować, preparat jest dostępny w trzech wersjach kolorystycznych białej, różowej i niebieskiej. Posiada filtr 50SPF i jest rekomendowany przez sportowców. Możecie go kupić np. w EkoDrogerii link TUTAJ.








Home office nie taki nowy

Home office nie taki nowy

To kto już wrócił do biura, a kto jeszcze na home office? A może nie wracacie, bo okazało się, że całkiem zacnie możecie wypełniać swoje obowiązki z domowych pieleszy obniżając przy tym rachunki szefa (swoje podwyższając przy okazji)? O minusach pracy z domu pisałam już kiedyś TUTAJ, ale pozwólcie, że zasiądę do tego tematu raz jeszcze, z nieco innej perspektywy.


\pixabay

Jeśli słowa "praca z domu" kojarzą Ci się z obrzydliwą nowinką to zacznę od tego, że jak to rzekł klasyk "jesteś w mylnym błędzie" to nic nowego. Jak się dobrze zastanowisz, to Twoi przodkowie byli rolnikami, więc pracowali na swojej posesji, może pradziadek był szewcem i miał zakład mistrzowski na rynku miasteczka, w pięknej kamienicy, gdzie na górze mieszkał z rodziną. Bo drodzy moi, home office, to żadna nowość. 

Podział przestrzeni


Prababcia miała jedną izbę, może dwie, dzieci było z pięcioro, dziadek pracował w polu, a babcia szyła na maszynie, nie tylko dla swoich dzieci, ale też dla znajomych i sąsiadów, szyła w izbie przy piecu, przy stole, na którym potem podawała rodzinie posiłek. Wszyscy tak żyli, jeszcze wcale nie tak dawno. Potem ludzie sobie wymyślili, że na te zakłady i sklepiki to wynajmą sobie lokal, żeby obcy przestali się po domu kręcić i tak zrodziła się ochrona domu przed obcymi. Rozdzielono te dwie strefy, dom stał się miejscem odpoczynku od pracy. Nagle zmieniło się nasze postrzeganie świata.

Znak naszych czasów


Mama przyjeżdżała z pracy ściągała eleganckie ciuchy, wysokie buty i przebierała się w coś wygodniejszego, żeby po pierwsze odpocząć, a po drugie zająć się czymś innym nim przez poprzednie osiem godzin. Do tej pory wielu moich znajomych wraca z pracy i zmienia całe dżinsy na porwane, t-shirt na bardziej rozciągnięty, choć niekoniecznie i "przestaje być w pracy". Takie przebieranie jest oczywiste, kiedy wykonujesz zawód z uniformem, nie ważne czy pracujesz w policji, szpitalu czy w biedronce, dobra, zrozumiałe jest to jeszcze u "garniturowców", ale wiele osób, choć nie ma dress code w pracy, po powrocie do domu się przebiera, znam i takich, co najpierw się kąpią, mimo, że jechali autem z klimatyzacją i cały dzień spędzili w klimatyzowanym biurze. Potrzebuję postawić wyraźną granicę praca-dom.  Dom to miejsce odpoczynku, relaksu, tu nie ma miejsca, na dedlajny, kole i inne korpogadki. Dom naszą ostoją normalności. 

Aż nadszedł marzec 2020


No i już wiecie o czym będzie? Równo ze szkołami wiele firm zdecydowało się wysłać swoich pracowników do pracy zdalnej, czyli z domu... No i tu zaczyna się problem. Nagle okazało się, że znani mi ludzie, którzy dotąd zadawali szyku na korporacyjnych korytarzach i popijali latte w pracowej kuchni, muszą przejść na rozpuszczalną kawę wypitą w akompaniamencie wrzeszczących owoców swojej miłości i muszą znaleźć miejsce na postawienie swojego eleganckiego służbowego (jeśli mieli szczęście) laptopa. Tu zawiązuje się kilka obozów... Byli tacy, co jakimś cudem to ogarniali, łącznie z e-lekcjami pociech (jesteście dla mnie herosami), tacy co od początku złorzeczyli, że to jest niezły galimatias i tacy, którzy mieli jeszcze większy problem, bo dwoje pracujących z domu rodziców, plus dzieci, które miały lekcje online to jest jazda bez trzymanki, Was podziwiam.

Przestrzeń


Pół biedy, jak ktoś dysponuje metrażem pozwalającym na zamknięcie drzwi i odcięcie się od świata (pod warunkiem, że dzieci miały jakąś opiekę), gorzej, jak taka opcja odbywa się na 40m2, a to przecież sytuacja wcale nie rzadka. Polskie mieszkanie w bloku to dwa, czasem trzy pokoje i kuchnia i jak to ogarnąć? Niezależnie od tego czy zajmujesz kuchenny stół, toaletkę w sypialni czy kawałek przestrzeni wygospodarujesz na biuro, warto, nie mówię, że trzeba, ale warto po zakończonej pracy zamknąć, schować i na chwilę wyprzeć, bo inaczej zawsze będziesz w pracy, nigdy nie odpoczniesz. A Twój mózg tego potrzebuje. Musi wiedzieć, kiedy przechodzicie tryb domowy, bo zaraz zaczną Ci się śnić te Exele, wiem co mówię, przerabiałam to. Moi znajomi mówią, że praca w sypialni jest najgorsza, bo wtedy są w niej od razu po przebudzeniu, nawet w wolny dzień.

Granica


Ci, którzy mają wideokonferencja mówią, że ubieranie się w garnitur (przynajmniej górę od garnituru) pomaga im granicę wyznaczyć, patrz punkt  o stroju. Może więc nawet jeśli nie prowadzisz takich spotkań warto spróbować się w godzinach pracy ubierać inaczej? Bo czas też może być granicą, nawet w tak zwanych wolnych zawodach. Wyłącz prywatny telefon, jeśli możesz, nie włączaj facebooka, nie płać rachunków, nie reaguj na dzwonek do drzwi w godzinach pracy, nawet jeśli sam wyznaczasz te godziny, załóż sobie, że od 8 do 16 pracujesz i wtedy nie ma czasu na prywatę. To trochę pomaga, chociaż w roku szkolnym wcale nie było łatwo, nikomu, kto ma dzieci. 

Ograniczenia


To jest punkt, o którym mogę napisać trylogię. Naszym największym ograniczniem okazał się internet, bo u nas nie ma kabla. Jest Cyfrowy Polsat, który zupełnie nie zdaje egzaminu, ale nie mamy wyboru, bo innej opcji nie ma. Na szczęście do moich rodziców mamy 60 km, a tam internet jest stabilny jak dębowa podłoga. W gorętszych okresach Michała pracy pakowaliśmy biuro i szkołę i jechaliśmy do dziadków nadwerężając ich gościnność, jak tylko się dało, choć nigdy nie dali nam poczuć, że przeszkadzamy, to uświadommy sobie, że ładowaliśmy im się w piątkę. Bywały burze, kiedy zdychał prąd, bywały awarie sprzętu, jeszcze raz szturcham Polsat, który od półtora miesiąca nie może nam wymienić sprzętu, a jego awaria jakimś cudem znika na kilka dni po każdym telefonie do nich, kiedy nie jestem miła...

Organizacja


Dlaczego o tym teraz piszę, choć politycy mówią, że pandemia ustępuje (wbrew liczbom, nie tylko u nas ale i na świecie), wbrew wakacjom, które teoretycznie niwelują problem, bo nie ma lekcji? Bo za pasem mamy wrzesień. Teoretycznie we wrześniu Michał wróci do biura, Zet i Teo pójdą do szkoły a Kazik do przedszkola. Ale wiecie co? Nie wierzę w tę bajkę. W mojej głowie ciągle powstaje scenariusz, jak poradzimy sobie, kiedy to wszystko jesienią znów walnie. Już teraz, kiedy Michał pracuje, a ja skupiam się głównie na trzymaniu dzieci na tyle daleko, żeby jego koledzy z pracy nie słyszeli krzyków i pisków ciężko mi wygenerować czas, kiedy mogłabym spokojnie pisać. Bo ten blog, to część mojej pracy. Czasem siadam nocą, czasem od razu jak Michał kończy swoją pracę, ale np. tworzenie sensownych zdjęć coraz bardziej mnie przerasta. Chyba muszę bardziej pochylić się nad tym, jak radziła sobie moja prababcia.
Kociaki Łobuziaki gra nie tylko dla przedszkolaka

Kociaki Łobuziaki gra nie tylko dla przedszkolaka

Jak już nie raz wspominałam, lubimy sobie trochę pograć w różne gry. Najczęściej wykorzystujemy drzemkę Kazika (jeśli cudem nastąpi), żeby pograć ze Starszakami w jakąś karciankę i tych jeszcze kilka chciałabym Wam w te wakacje pokazać, bo fajnie nie tylko zajmują znudzone towarzystwo,ale przede wszystkim pozwalają przyjemnie spędzić razem czas. Ale dziś chcę Wam pokazać grę, w którą przy niewielkiej pomocy zagra już trzylatek.




,,Kociaki łobuziaki", bo o nich mowa, są przeznaczone dla graczy od lat pięciu, ale jak wspomniałam przed chwilą, myślę, że można zaryzykować rozgrywkę z młodszym dzieckiem.

Pudełeczko, pokaż co masz


Ta gra to planszówka, ale inna niż te, do których przywykliśmy. W pudełku znajdziecie cztery plansze, czyli tyle, ilu maksymalnie może być graczy, do tego cztery nitki w różnych kolorach, karty przedmiotów i żetony z punktami. Każda z plansz nieco się różni rozmieszczeniem obrazków, ale na tym polega zabawa.

Rozgrywka


Każdy z graczy wybiera sobie planszę i z zależności od tego ile osób gra 4 do 7 płytek z przedmiotami. Żetony z punktami układamy stosami zgodnie z obrazkami, tak, aby te z najniższą liczbą punktów znajdowały się na wierzchu. Na środku układamy losowo wybraną płytkę z meblem i każdy musi odnależć go na swojej planszy, zaczepiamy przy nim nitkę, tu zaczyna się gra. Potem gracze kolejno wykładają płytki, pilnując, aby były w innym kolorze niż poprzednia, wszyscy przeciągają swoje nici od mebla do mebla, zbierając po kolei żetony zgodne z obrazkami przez które przeszła ich nitka. Na koniec liczymy punkty. Im więcej punktów, tym lepiej.


Opinia


Gra nie wymaga wielkiego wysiłku intelektualnego, ale fajnie zajmuje czas. Zarówno niespełna trzylatek, jak i dziesięciolatek fajnie wchodzą w rywalizację i emocjonują się patrząc, jak ich kociaki grasowały po mieszkaniu. Kociaki łobuziaki fajnie sprawdzą się w domu czy hotelowym pokoju, gorzej w samochodzie czy szkole, bo jednak elementów jest sporo, żetony są małe, a pudełko zajmuje sporo miejsca. Zasady są niezbyt skomplikowane, dzięki czemu rodzeństwo w wieku przedszkolnym spokojnie poradzi sobie z rozgrywką bez pomocy dorosłych. Warto kupić np. na urodziny malucha.

Grę kupicie np. TUTAJ







Nauczę Cię jak masz żyć. Współczesny kołczing.

Nauczę Cię jak masz żyć. Współczesny kołczing.

- Marta, znasz kogoś, kto umie w poprawianie statystyk na Instagramie? Kogo się teraz słucha? - zapytała mnie niedawno znajoma, która ma znacznie większe konto od mojego. A ja nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, bo... nikogo nie słucham. Działam trochę jak dziecko we mgle. 



Żyjemy w świecie, gdzie wszelkiego rodzaju kołcze, trenerzy samorozwoju i inni samozwańczy eksperci żyją jak pączki w maśle. Żyją świetnie, nie dlatego, że są świetni, tylko dlatego, że coraz więcej ludzi szuka sposobu, żeby odmienić swój los.Najlepiej bez wysiłku.

Komu ta pomoc


Jeśli macie konto na Instagramie, albo Facebooku (czyli znaczna część z Was) pewnie trafiliście już nie raz na post sponsorowany w guście "nauczę Cię, jak pasję zmienić w zawód i zarabiać", albo inny w tym tonie, nawet nie chce mi się podawać przykładów, bo myślę, że doskonale wiecie o czym mówię. Generalnie każdy z tych postów konstruuje się tak, żebyś uwierzył drogi Czytelniku, że to Ty potrzebujesz pomocy. Jak zwykły mawiać moje dzieci "Moc drzemie we mnie!" a ten kołcz, samozwańczy ekspert pokaże Ci, jak tę moc wydobyć na wierzch. Każdy z nas może podążać za marzeniami i jeszcze na tym świetnie zarabiać, tylko powiedzcie mi, kto marzy, żeby pracować w dyskoncie, albo wywozić śmieci? Nikt, a ktoś to robić musi, więc może tak wszyscy za tymi marzeniami nie pędźmy.

Kto z niej korzysta


Do niedawna nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale są ludzie, którzy są poniekąd uzależnieni od tych wszystkich motywatorów. Znaczy nie ma takiej jednostki chorobowej, chyba w żadnej klasyfikacji medycznej, ale powiedzcie, jak nazwać człowieka, który dwa razy w miesiącu jeździ na wykład albo warsztaty motywacyjne, wydaje na to kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie i kupuje sterty ebooków i innych poradników? Ja wiem, należy inwestować w siebie, w swój rozwój. Ale co jeśli ma dłuższą przerwę w przypływie nowych danych i staje się przez to nerwowy, czuje, że czegoś mu brak, jak powietrza? No nie jest to chyba takie całkiem spoko? Poradniki typu jak zostać idealną panią domu istnieją od wieków, boom na te, jak ulepszyć swój związek, duszę, poprosić o podwyżkę, wychować dzieci, czy ułożyć majtki w szufladzie zgodnie z odcieniami przypadł chyba jakoś na początku lat dwutysięcznych, choć nie sądzę, by tak całkiem minął, poprostu ostatnie lata dostajemy to wszystko w wersji elektronicznej. To tańsza, dyskretniejsza opcja, więc zamawiamy, pobieramy.... i katujemy swoją duszę.

Dlaczego to (zwykle) nie działa


Po pierwsze dlatego, że każdy mówi co innego. Oczywiście zakładając, że część z tych ekspertów, faktycznie bazuje na własnych doświadczeniach, to każdy z nich znalazł inną, własną drogę, własną, nie Twoją. Jak wylejesz na biały obrus czerwone wino, to zawsze najlepiej polać je białym, bo tak działa chemia, ale czy jeśli masz problem z utrzymaniem porządku w szafie, to jeśli koleżanka mówi, że dokupiła 20 wieszaków i jej świat się zmienił, to czy te wieszaki pomogą Tobie? A co jeśli nie masz w szafie drążka, tylko same półki? Chodzi o to,że każdy z nas jest inny i każdy z nas wychował się w innych warunkach, spotykał innych ludzi, a to wszystko nas kształtuje. Czasem jedno wydarzenie sprzed wielu lat bardzo na nas wpływa, tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie przeskoczyć pewnych rzeczy, a w wielu przypadkach nie zdajemy sobie sprawy, że właśnie to nas blokuje. 

Można próbować


Oczywiście można wierzyć tym ekspertom i rzucić dobrze płatną posadę w korporacji i zacząć szydełkować dywany, jak będziesz mieć szczęście i się przebijesz, to może nawet coś zarobisz. Można odejść od partnera, z którym przestało Ci się układać i stanąć z walizką na dworcu, żeby zacząć od nowa. Ale czy nie warto by było spróbować najpierw szydełkować te dywany w wolnym czasie, zamiast jeździć na kolejne konferencje i nie sprawdzić, czy da się z tego żyć? Czy jeśli spędziłaś ze swoim Starym 15 szczęśliwych lat i w 16 roku coś się przestało składać, to nie warto najpierw spróbować to naprawić? Przełomy są bardziej wymowne, wielkie kroki, ale każdy z nich pociąga za sobą konsekwencje na wielu płaszczyznach nie tylko w dziedzinie której dotyczą bezpośrednio, ale też w wielu pobocznych. Warto uświadomić sobie, że w naszym życiu są też inni ludzie, na których nasze decyzje zawsze oddziałują, dostają poniekąd rykoszetem. Nie mówię, że zawsze Twoje dobro ma być na końcu, przeciwnie zadbaj o siebie, ale postaraj się nie ranić innych. Dane od tych mędrców warto przepuścić przez filtr swojej moralności i potrzeb. Choć efekt może się okazać znacznie mniej spektakularny. Ale jeśli nie prowadzisz tych szkoleń, nie potrzebujesz lawiny do show.

Kim są eksperci?


Oj tu to trzeba uważać, bo jak dyskretnie sugeruję od początku tego tekstu, znaczna część z tych ludzi to showmani i nic poza tym. Wysoko wywindowane ego dziewczyny, która niezbyt umiejętnie wkleja sobie pejzaże wielkiego miasta na ścianie w łazience, w darmowej aplikacji na telefon, pozwala jej twierdzić, że jest ekspertem od obróbki zdjęć na Instagramie. Z rozpędu nazywa się ekspertką od aplikacji jako takiej i zaczyna sprzedawać eBooki na każdy temat, choć liczby na jej kącie sugerują, że większość jej sukcesów pozostaje w marzeniach sennych. Inna urocza i pięknie uśmiechająca się Pani mówi do mnie z ekranu telefonu, że nauczy mnie, jak zorganizować swój dom tak, żeby Małgorzata Rozenek była pod wrażeniem i może nawet bym jej uwierzyła, bo w kadrze ma pięknie wszystko wypucowane, ale jedno nieprzemyślane lustro na komodzie ukazuje, że owa chodząca perfekcja ma spore zaległości jeśli chodzi o składanie prania. Takie przykładny można mnożyć, można też wskazać wiele przykładów, gdzie ktoś faktycznie zna się na rzeczy. Jednak przy tym wysypie ekspertów, z jakim mamy w tej chwili do czynienie, warto zweryfikować, czy ktoś sprzedaje nam wiedzę, czy może jednak swój talent krasomówczy i własne wyobrażenie o sobie. 

I we wszystkim warto mieć umiar, słuchanie wszystkich, raczej nie skończy się dobrze ;)
Gra karciana dla przekupek Bankrut

Gra karciana dla przekupek Bankrut

Wracając z wakacyjnego wyjazdu mieliśmy przykrą przygodę, nasz samochód umarł 120 km od domu. Ale to opowieść na inny wpis. Generalnie piję do tego, że ostatecznie zostawiliśmy na noc młodsze dzieci u moich rodziców, a z Zetem i Michałem przyjechaliśmy do domu. Dało nam to całkiem miłych kilka godzin na przetestowanie pewnej gry.




Dobrze czytacie - kilka godzin graliśmy w grę karcianą, bo wszyscy troje się wkręciliśmy tak, że wcale nie chcieliśmy przestać. Ale po kolei.

Banktut 


Gra karciana, która świetnie sprawdzi się w domu, na pikniku, na szkolnym korytarzu i gdzie tylko przyjdzie Wam do głowy grać. Pudełko zawiera wszystko, czego trzeba Wam do rozgrywki, czyli 61 kart, notes z tabelami do zapisywania punktów i ołówek. Niczego więcej nie potrzeba, a to mi się podoba, bo im mniej części, tym mniej rzeczy do zgubienia. 

Rozgrywka


Gra jest przeznaczona dla 3-6 osób w wieku co najmniej 8 lat, ale myślę, że rezolutny sześciolatek też sobie z nią poradzi.Nie ma tu kolejności ruchów, przekrzykujemy się, jak przekupki, wymieniamy każdy z każdym, i pilnujemy tego co się dzieje na stole, bo inaczej można szybko zbankrutować! 

Ocena


Powiedziałabym, że to gra strategiczna, bo trzeba szybko analizować sytuację i przyjąć taktykę, trzeba też sprawnie liczyć i rozgrywka wymaga czujności. Jestem przekonana, że w sześć osób byłoby jeszcze bardziej emocjonująco, ale już przy trzech graczach można się nieźle bawić. Dla mnie bardzo na plus. A grę Zet zabrał ze sobą jadąc do dziadków, bo stwierdził, że musi im ją pokazać!









Gdzie zjeść w Łodzi: Karczma u Chochoła wakacje 2020

Gdzie zjeść w Łodzi: Karczma u Chochoła wakacje 2020

Lada dzień kończę 35 lat. Pamięć powoli już nie ta, więc nim wszystko, co wydarzyło się w czasie naszego ostatniego wyjazdu ulotni się z mojej głowy, pozwólcie, że pospamuję jeszcze trochę tym, co fajnego nam się przydarzyło i podpowiem Wam fajne miejscówki, które odkryliśmy na trasie.




Dziś, jak już wspomniałam w tytule, zabiorę Was na obiad do Łodzi. Od razu uprzedzę pytania - słabo nam wyszło zwiedzanie miasta, więc następnym razem na pewno na tym się skupimy. Zasadniczo nie dotarliśmy nawet do znanej Piotrkowskiej - czyli deptaku. Przeszliśmy się kawałek i zatrzymaliśmy na obiedzie, po czym czmychnęliśmy do naszej bazy noclegowej, o której szerzej mówiłam już na Instagramie, a tu opiszę ją za jakiś czas. 

Obiad bez pizzy


Podróżując z trójką dzieci trzeba liczyć się z tym, że młodsze pokolenie zapragnie żywić się głównie pizzą, ewentualnie frytkami. W naszym przypadku znalezienie lokalu, w którym wszyscy napełnią swoje brzuchy satysfakcjonującą strawą, to nielada wyzwanie. Każdy je co innego, ten nie je mięsa, ten nie je warzyw, tamten musi mieć kompocik... W domu, co pisałam już nie raz, często gotuję dwa trzy różne obiady po to, żeby każdy jednak coś w miarę zdrowego przyjął. W Łodzi weszliśmy najpierw do jakiegoś zagłębia food trucków, ale tam powitały nas pizzerie, które odrzuciliśmy na wstępie, bary sałatkowe, niektórzy nie jedzą warzyw, vege bary, nie ma szans 2/3 przypadki i burgery - wegetarianin nie ruszy. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu "kuchni domowej"

Karczma u Chochoła


Miejsce dokładnie takie, jak sugeruje nazwa, drewniane stoły i ławy, białe (udające bielone) ściany z wyraźną strukturą, która udaje lepiankę. Klimatyzacja, jak na miejsce w tym klimacie wystrój raczej minimalistyczny, bo na ścianach kilka zabytkowych cepów do młócenia zboża.Panie kelnerki uśmiechnięte, zamaskowane, jak standardy pandemiczne mówią, w białych koszulach. Zamówiliśmy każdemu co lubi:

Jadłospis stada


Zet: rosół i frytki (nie uciekniesz przed wszystkim)
Ted: schabowy z frytkami
Michał: żurek, surówki i frytki
Ja plus Kazik: kopytka, polędwiczki w sosie cebulowo-śmietanowym, bukiet surówek i dodatkowo frytki
Do tego dzbanek kompotu

Szybka ocena  poszczególnych dań


Czekadełko, zanim dostaliśmy nasze dania podano nam czekadełko w postaci chleba, który wyglądał na chrupiący - niestety taki nie był, za to w komplecie z bardzo poprawną pastą twarogową i smalcem ze skwarkami, jedno i drugie smaczne, choć soli nie widziało, na szczęście, to można doprawić samemu.

Rosół był smaczny podany z gotowym makaronem (w sensie nie były to domowe kluchy) i natką pietruszki. Fajnie, bo makaron nie był rozgotowany, natka świeżo pokrojona, zupa dobrze doprawiona, z wyraźnym drobiowym posmakiem. Jakbym się miała przyczepić, to ja lubię, jak w rosole jest też kawałek wołowiny, albo kaczki, mam wrażenie, że jest wtedy bardziej szlachetny, no i niestety był mętny, jakby ktoś zapomniał sklarować go przypalaną cebulą. Nie było w nim na szczęście pływających fragmentów ściętego białka, które u Zeta zupełnie dyskwalifikują rosół. Najpewniej przelano go przez sito.

Żurek na szczęście nie z torebki, tylko na zakwasie, porządnie kwaśny i pieprzny, wyraźnie czuć było posmak wędzonki i warzyw, więc raczej powstał na bulionie, kiełbasa biała w środku dobrej jakości, kupiona jako surowa i ugotowana w zupie, ziemniaki miękkie i pokrojone w kawałki odpowiedniej wielkości, jajko niestety marketowe, co wyraźnie czuć, ale generalnie zupa na plus.

Kotlet schabowy ogromny, wręcz zaskakujący, dobrze usmażony, kruchy i soczysty, panierka była złota i dobrze przylegała do mięsa. Nie udało mi się rozszyfrować na czym smażony, ale tak na 75% na smalcu - czyli zgodnie ze staropolską sztuką. Co ciekawe we frytkach i to dosłownie we wszystkich porcjach wyraźnie było czuć posmak masła, czyżby w Karczmie zaszaleli i smażyli je na maśle klarowanym? A może to celowo dodany aromat? 

Polędwiczki trochę za długo gotowane, a sos zrobiłabym ciut gęściejszy i dodała nieco więcej pieprzu, ale prawda jest taka, że i cebulę delikatną, uduszoną w owym sosie było wyraźnie czuć, jak i śmietanę, raczej 18% niż 30%, jak zrobiłabym to ja, ale może i lepiej, bo przynajmniej nie było bardzo tłusto. Mam wątpliwości, czy mięso gotowało się w tym sosie, czy dostało do niego dodane na koniec. Kopytka z pewnością zostały przygotowane tuż przed podaniem, bo były jędrne i wilgotne. Ale było ich...5 sztuk. Dużych, ale pięć, a kosztowały tyle co ogromna porcja frytek...

Surówki smaczne, soczyste, w marchewce oprócz jabłka było coś czego nie mogłam nazwać, może odrobina gruszki? W każdym razie fajny zaskakujący epizod smakowy.

Obsługa


Tu się trochę przyczepię, bo Panie, choć bardzo sympatyczne i skrupulatnie zanotowały co dla kogo, to trochę dały ciała z serwisem. Po pierwsze, wszyscy już jedli, a ja patrzyłam, swoje danie dostałam dopiero, jak chłopaki skończyli zupę, a Teodor był w połowie kotleta. Znaczy pierwszą część, bo podano mi mięso z sosem i surówki, a kopytka dostała za kolejnych 10 minut, kiedy mięso i sos już wystygły. Rozumiem takie wtopy, kiedy w restauracji jest pełne obłożenie, ale nie, kiedy rodzina z dziećmi jest jedynymi gośćmi, dobra były jeszcze dwie osoby, ale tylko piły piwo i jadły frytki, które, choć zjawili się znacznie później niż my, dostali zanim ja otrzymałam swoje zamówienie. To trochę popsuło klimat, zwłaszcza, że chłopaki musieli czekać przy pustych talerzach aż ja i Kazik zjemy nasze zamówienie.

Ocena


Za smaki i szeroki wybór tradycyjnych potraw dałabym 4,5/6 punktów. Było poprawnie, momentami zaskakująco dobrze, a momentami, jak z tym jajkiem słabej jakości. Za cały posiłek zapłaciliśmy 138 zł. Miejsce generalnie warte odwiedzenia, choć ma co nieco do poprawki. Ach no i żałuję, że nie wzięłam telefonu do łazienki, żeby zrobić zdjęcia, bo łazienki nie dość, że czyste, to jeszcze naprawdę piękne.






Czym zajmuje się pektyna i co zrobić gdy sensei złamie nogę. Wakacyjne lektury

Czym zajmuje się pektyna i co zrobić gdy sensei złamie nogę. Wakacyjne lektury

Obiecuje, że będzie krótko, zwięźle i na temat, bo ostatnio, to różnie mi wychodziło ;) Dzisiaj mam dla was polecajkę czterech książek, tak różnych, że pewnie nie powinny się znaleźć w jednym poście, ale ponieważ trochę się znamy, to wiecie, że akurat w mieszanie jestem niezła ;)



Książki trafiły do nas dzięki uprzejmości Wydawnictwa Nasza Księgarnia, bardzo lubię ich publikacje, zwykle jestem w stanie wybrać coś dla każdego z moich synów.

"Tylko bez całowania" Grzegorz Kasdepke


Książka trafiła do nas z prostej przyczyny - z założenie opowiada o emocjach i tym, jak sobie z nimi radzić, więc w sposób oczywisty była zamówiona z myślą o Zygmuncie. Ale spokojnie może trafić też w ręce przedszkolaka. Kasdepke niezmiennie bawi, ale w mądry i przemyślany sposób. Tym razem zabiera nas do przedszkola, gdzie pani Miłka będzie uczyła dzieci o emocjach, z którymi na co dzień muszą się mierzyć. Tęsknota, wstyd, poczucie krzywdy, to tylko kilka z emocji, które każdego dnia nas dotykają, a często zapominamy, że odczuwają je też nasze dzieci. Autor zabawnymi historyjkami nawiązuje do każdej z nich, dodatkowo po opowiadaniu obszernie opowiada o tym, jak się czujemy gdy... Język, którym się posługuje jest przystępny i pozwala nawet najmłodszym dzieciom wyobrazić sobie sytuacje, w których możemy się np. zawstydzić. Dodatkowo znajdziemy tu podpowiedź dla małego czytelnika, jak rozpoznać daną emocję u innych i jak pomóc im sobie z nią poradzić. Rodzice natomiast dostaną proste ćwiczenie, dzięki któremu zobaczą, jak łatwo rozmawiać z dziećmi o emocjach. Bardzo dobra, warta uwagi książka. Koniecznie powinniście do niej zajrzeć. O innych tytułach autora pisałam np. TUTAJ.









"Hej, Jędrek!" Rafał Skarżyński, Tomasz Lew Leśniak

Znowu pod górkę?


Zet mówi, że ta książka jest idealna na wakacje, choć w tym roku granica się zatarła, a nasze wakacyjne wojaże w tym roku są już w większości za nami, to okazuje się, że może być jeszcze gorzej. Jędrek jedzie na obóz karate, niestety tam klapa goni klapę. Sensei na samym początku łamie nogę, a zamiast hotelu obozowicze nocują w stodole. Wydawałoby się, że już gorzej być nie może, ale to dopiero początek! Równie zabawna, jak "Dziennik cwaniaczka" książka o chłopcu takim jak inni, który ma przygody rodem z najlepszych hollywoodzkich produkcji, rozbawi każdego "świeżego" nastolatka i każdego zabierze w piękną podróż samodzielnego czytania. Genialna forma dla dzieci w tym wieku czyli połączenie książki tradycyjnej z komiksem, ilustrowania prostymi zabawnymi rysunkami, nie pozwala się odłożyć, aż do ostatniej strony!








"Gry i zabawy dla dzieci" Małgorzata Cieślak


Tym razem mamy do czynienie z literaturą dla rodziców. Książka jest poradnikiem zawierających prawdziwą kopalnię kreatywnych zabaw z dzieckiem już od pierwszego miesiąca życia. Większość z propozycji autorki nie jest jakoś szczególnie odkrywcza, ale za to żeby to wszystko spamiętać... Wiecie jak to jest, zapominamy o najprostszych rozrywkach, które często są najlepszymi zabawami, bo wcale nie trzeba zabawek za miliony monet, żeby z dzieckiem bawić się w rzeczy, które nie tylko je zajmą, ale też rozwiną jego wyobraźnie. Autorka zadała sobie sporo trudu i nie tylko zebrała wszystkie te zajęcia "do kupy", ale też podzieliła je na kategorie. Najpierw mamy zabawy na każdy z 12 pierwszych miesięcy życia dziecka, potem na drugi rok, powyżej trzeciego roku, umilacze urodzinowe, również dla starszych dzieci, do tego pomysły na zajęcie dziecka w samochodzie, na plaży w lesie, ale też w kąpieli, zabawy tematyczne na halloween, andrzejki, pomysły na wspólne prace plastyczne, np. na święta, ale też liczne pomysły na rodzinne pogaduchy, które świetnie się sprawdzą np. w długie jesienne wieczory.  Choć początkowo byłam sceptycznie do tej książki, to po lekturze jestem przekonana, że jeszcze nie raz do niej wrócimy, bo warto po nią sięgnąć nawet ze starszakami.









"Przekroje owoce i warzywa" Agnieszka Sowińska


Pięknie wydana książka o tym, co piszczy w owocach i warzywach, a właściwie, co sprawia, że naprawdę warto je jeść. Nie ma tu wiele czytania, ale książka otwiera wiele możliwości. Na pierwszej rozkładówce znajdziecie bardzo uczłowieczone składniki odżywcze. Dowiecie się, że magnez to urodzony optymista, a pektyna największy pracuś. Na kolejnych stronach już nie poczytacie, ale znajdziecie wszysytkie te składniki, które zamieszkują konkretne warzywa i owoce w akcji, czyli wypełniające zadania, które natura im przydzieliła. Fajna pozycja dla młodszych dzieci, którym personifikacja może pomóc zaprzyjaźnić się z kapustą czy bakłażanem.






Klikając w konkretne tytuły, przeniesiecie się na stronę wydawcy.
Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger