Okiem Żywiciela: Czas na zmiany

Są tacy, którzy lubią ustalony porządek wszechświata, a przynajmniej tego małego wycinka zwanego ich życiem zawodowym. Wstajesz o 7, o 8 dopijasz kawę i o 9 logujesz się w pracy, żeby iść po kolejną kawę, 17 wychodzimy i jesteśmy na wolności. Albo zupełnie inaczej, budzisz się i sprawdzasz gdzie jesteś i jeśli możesz zobaczyć kawałek nieba, to po jego kolorze starasz się ustalić która godzina i co właściwie powinieneś robić. Stanem pośrednim jest praca na zmiany, czyli coś co towarzyszy mi od wielu już lat.


pixabay

Przepraszam za ten clickbaitowy (klikonęcący?) tytuł ale mój mózg tak się na nim zafiksował, że nie dopuszczał możliwości wygenerowania innego. Dzisiaj na podstawie własnych doświadczeń postaram się opowiedzieć Wam o cieniach i blaskach pracy na zmiany i z dynamicznie zmieniającym się grafikiem. Może to kwestia przyzwyczajenia albo tego, że nie mam problemu ze wstawaniem nawet o 4 nad ranem i budzę się bez problemu zachowując większość funkcji mózgu nawet przed pierwszą kawą, ale generalnie chwalę sobie system zmianowy, może z jednym wyjątkiem.

Kiedyś pracowałem na noce w trybie ciągłym i to, mówiąc szczerze, na dłuższą metę chyba nie jest dla mnie. Po kilku miesiącach przesypiałem większość dnia, a w weekendy czytałem książki i oglądałem filmy do 7 rano, bo i tak nie byłem w stanie zasnąć. Ciągle brakowało mi słońca i nic mi się nie chciało. Chyba jedynym plusem pracy na noce było to, że nie miałem problemu z umawianiem się na rozmowy o pracę i nawet pomyślny dwutygodniowy okres próbny odbyłem nie rzucając starej pracy.

Za to praca w systemie rano/popołudnie to już miód na moje serce. Można iść do lekarza/fryzjera/kina lub na basen w czasie, kiedy nie ma kolejek i jest luźno. Można na spokojnie zawieźć dzieci do szkoły/przedszkola i być tym wyluzowanym rodzice, który nie pogania swojego dziecka i nie ma obłędu w oczach sycząc "pośśpieszzz sięę" przez zęby żeby nie wyjść na całkowitego tyrana. Można skosić trawę albo pójść z żoną na śniadanie i kawę po oddaniu dzieci w ręce profesjonalistów.

Sam dojazd do pracy na popołudnie też bywa przyjemniejszy, poranni frustraci znikają z ulic, emeryci dojechali na targ albo do przychodni, ludzie nie przypominają już rozwścieczonej tłuszczy... Oczywiście trochę smuteczek, gdy większość ludzi wychodzi, a Tobie zostało jeszcze dobre parę godzin w robocie, ale praca wieczorem ma swój urok, jest ciszej, czasem daje się porozmawiać nie tylko o pogodzie i ludzie ogólnie są bardziej ludzcy. Tak jakby tarcze i sztylety korporacyjnych bojówek późnym popołudniem trafiały do zbrojowni i czasem komuś zdarzy się pokazać prawdziwe oblicze. Nic nie pobije też wychodzenia późnym wieczorem w lato z pracy i słuchania ciszy i gapienia się w puste niebo.

Z kolei jeśli zaczynamy pracę bardzo wcześnie, to jest w sumie to samo tylko odwrotnie. Najpierw cisza i wschód słońca, potem machamy frustratom którzy dopiero wybiegają z domów, a my już dojeżdżamy. Pierwsi robimy kawę/herbatę w pracy i gdy inni wbiegają zdyszani i spóźnieni my już wiemy co i jak, bo przecież dojechaliśmy tutaj przed korkami, przejrzeliśmy maile i ogarniamy nasz wycinek wszechświata... żyć nie umierać.

P.S.

Żartuję, zawsze chciałem być leśniczym.

8 komentarzy:

  1. Z tą pracą na noce, miałam podobne odczucia - chociaż sama tylko przez 2 miesiące chodziłam na taką zmianę. Nie tylko brakowało mi słońca, ale potem miałam problem, by wrócić do normalnego funkcjonowania - miałam coś w stylu jet laga, chyba przez 2 tygodnie budziłam się w środku nocy, koło 3-4 i nie umiałam zasnąć, przez co potem w ciągu dnia byłam nieprzytomna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm, na pewno jest to jakiś sposób na funkcjonowanie w nieco innym, bardziej zróżnicowanym trybie. Zastanawiam się tylko, jak by się sprawdziło przy dwulatku :P

    OdpowiedzUsuń
  3. zawsze wstaję o świcie, zawsze pracuję w pustym biurze - to ogromna oszczędność czasu

    OdpowiedzUsuń
  4. Na noce pracowałam na studiach - dorywczo. I powiem szczerze, że taka praca wychodzi na zdrowie tylko "przez chwilę". Po jakimś czasie mój organizm totalnie się roztroił...

    OdpowiedzUsuń
  5. tak naprawde do wszystkiego się można przyzwyczaić i ogarnąć sobie tak zeby było dobrze i racjonalnie, a nie.. do góry nogami ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. szacunk, po nocnej pracy szedłeś do normalnej, naprawde jestem pod wrażeniem determinacji ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Mój mąż ma pracę zmianową. Niby do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale czasem musimy się nieźle gimnastykować, żeby wszystko zgrać.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jestem tu pierwszy raz, ale coś mi mówi, że nie ostatni ;) Spodobał mi się ten tekst i idę po więcej!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger