Okiem Żywiciela: A na imię jej było Hipokryzja.

Okiem Żywiciela: A na imię jej było Hipokryzja.

Świat jest ogromny i dzieją się na nim miliardy różnych rzeczy, a dzięki mediom wszystkie pchają się do naszych domów i próbują skraść naszą uwagę, aby się bronić nasze mózgi automatyzują co mogą i próbują budować schematy. Czasem niestety jeśli nie włączymy zdrowego rozsądku na czas wychodzą z tego niezłe bzdury.


Pixabay

1. Ubieranie dzieci


We wrześniu często można spotkać taki obrazek: idzie dziecko w długich spodniach, swetrze/bluzie na to kamizelka albo i kurtka na głowie czapka, a obok idzie rodzic w krótkich spodenkach, koszulce i japonkach. Dziecko trzeba ubierać, bo już wrzesień-jesień kij z tym,że jest słońce, 19 stopni na zewnątrz, a do przedszkola jedziecie autem. Dziecko to pewnie przedzierało się w tym czasie przez tajgę w mrozie i wietrze i dlatego musi być grubo ubrane.

2. Trzymanie dziecka pod kloszem


Ostatnie parę lat bardzo modne jest narzekanie, że dzieci teraz to nic nie potrafią i są takie niesamodzielne ,a my to radziliśmy sobie w każdej sytuacji i rodzice praktycznie porzucali nas w lesie, a my wracaliśmy do domu z samodzielne wyplecionym koszykiem pełnym grzybów. Chcemy żeby nasze dzieci też były samodzielne, więc co robimy? Wozimy je wszędzie samochodami i zabraniamy dotykać jakichkolwiek ostrych rzeczy, a najchętniej owijalibyśmy je w folię bąbelkową. Pamiętacie jak liczyło się siniaki na nogach i licytowało z kolegami kto ma więcej? Każdy taki siniak to było potencjalnie groźna dla nas sytuacja i byliśmy z tego dumni.

3. Elegancko ubrane dzieci


Przedszkole to w sumie taka praca dla dzieci, miejsce gdzie dzieci bawią się, biegają, jedzą w dużej mierze samodzielnie, mają różne zajęcia z farbami, plasteliną, chodzą na spacery, więc jak najlepiej ubrać dziecko do takiego miejsca? Oczywiście w najlepsze ciuchy, białe rajstopki i nowiuśkie koszulki za miliony, bo przecież nie ma szans, żeby coś się podarło albo ubrudziło ta miła kobitka, która pilnuje 20 dzieciaków naraz na pewno da radę dopilnować, żeby ubrania wróciły do nas jak nowe...

4.Czemu moje dziecko się mnie nie słucha?


Przecież już sto razy mówiłem mu,że jak nie będzie posłuszne to zabiorę mu wszystkie zabawki. Jestem taki srogi! A ile razy spełniłeś tą groźbę? Nie spełnisz,bo przecież te zabawki to tyle pieniędzy, no i musi mieć się czym bawić prawda? To po co było gadać takie głupoty? Jak mawiał Dr.House groźba musi być realna, a dziecko musi Ci wierzyć,,że jeśli coś powiesz, to tak się stanie zarówno jak będzie to dobre jak i złe. Dlatego lepiej w ogóle nie grozić.

5. Myśl samodzielnie ale rób dokładnie to czego oczekuję


Bardzo Cię kochamy i chcemy żebyś był szczęśliwy ale Tatuś chciał być lekarzem, a Mama pisarką dlatego Ty nasza pociecho musisz zostać tym kim sobie wymarzyliśmy i co z tego, że interesuje Cię jazda konna albo paleontologia. Ucz się i pracuj, żeby osiągnąć to co chcieli Twoi rodzice przecież Oni na pewno zrealizowali marzenia swoich rodziców, tia już to widzę.

Czasem tak mamy, że pędzimy przez życie, jak koń z klapkami na oczach na Wielkiej Pardubickiej,a nasze dzieci, które patrzą na nas oczami wielkimi jak spodki od filiżanek. Jak zobaczymy to spojrzenie to warto się zatrzymać i zastanowić dokąd my w ogóle, do cholery, biegniemy. Obyśmy tylko to potrafili czego sobie i Wam życzę.

Dwie zupy z piekarnika

Dwie zupy z piekarnika

Kiedy jakieś 138 lat temu zdecydowaliśmy, że weźmiemy ślub, ktoś, nie pamiętam już nawet kto, zapytał Michała, czemu chce się ożenić akurat ze mną. Mój wybranek niewiele myśląc powiedział "Bo gotuje pyszne zupy". Uważam, że to spore niedopowiedzenie, bo nie tylko zupy wychodzą mi dobre. 


Tak serio, to w tamtym czasie byłam raczej królową żurku, niż wirtuozem smaku, ale z czasem zaczęłam w kuchni być coraz odważniejsza i powiem Wam, że to się opłaciło. Lubię gotować. Jak mam dobry humor to sypię przyprawy do gara garściami niczym brokat, tańczę, śpiewam do łyżki i robię inne dziwne rzeczy. Jak mi smutno, to skupiam się na czynnościach, delektuję się krojeniem, obieraniem, przyglądam się bąbelkom w garnku, w kuchni panuje cisza, a ja wyłączam myślenie. No lubię to robić. Ale nie jestem taka, żeby się nie podzielić odkryciami. Już kiedyś dawałam Wam przepis na 5 rozgrzewających zup. Dziś dam Wam kolejne. Bierzcie, jak swoje.

Krem z dyni


Ciężko mi uwierzyć, ale jakimś sposobem tej zupy nie było w poprzednim zestawieniu. Zupełnie nie wiem, jak to się mogło stać. To jest najlepszy krem z dyni, jaki kiedykolwiek jedliście. Myślicie sobie: Tia... Tylko kto tę dynie będzie obierał? Nie martwcie się, na to też mam sposób!



Składniki


Dynia ok 2 kg
3 marchewki
 kawałek białej części pora (ok 7 cm)
2 cm kawałek imbiru
3 ziemniaki
2 ząbki czosnku
cynamon
gałka muszkatołowa
wędzona papryka w proszku
sól
chili

Opcjonalnie


Mleko kokosowe lub śmietana
Sok pomarańczowy

Za robotę


Piekarnik rozgrzewamy do 180 - 200 stopni. Dynię kroimy na kawałki (ze skórą), ja kroję na 8 kawałków, bo mniejsze szybciej dojdą, ale może być i na pół. Jak mam lenia, to nie wyciągam pestek, jak mi się chce, to wywalam od razu. Wykładam dynię na blachę, skrapiam olejem i wkładam na 20-30 minut do piekarnika.

Kiedy dynia się piecze obieram i kroję ziemniaki, marchewkę i pora. Obieram i siekam czosnek (podobno, żeby był najzdrowszy powinien poleżeć w tym stanie min 10 minut przed obróbką termiczną).

W garnku rozgrzewam dwie łyżki oleju, szklę na nim pora i zasypuję papryką, szczyptą cynamonu i gałki. Dodaję czosnek i starty na tarce imbir. Wlewam wodę, dodaję ziemniaki i marchewkę pokrojone w kostkę.Wyciągam dynię z piekarnika, żeby przestygła. Kiedy zupa się zagotuje przyprawiam solą.

Przestudzoną i mięciutką dynię obieram cienko nożem, zdziwicie się jakie to proste! Pamiętajcie, że pod skórką czeka na Was najwięcej witamin, więc się przyłóżcie. Wkładam dynię do garnka, gotuję jeszcze wszystko razem kilka minut i miksuję.

Dodatki


Po pierwsze, możecie dać odrobinkę wody, a kiedy warzywa zmiękną dodać sok pomarańczowy, jako bazę - zupa jest wtedy cytrusowa i orzeźwiająca. Z mleczkiem kokosowym też jest fajna, jak mam to dodaję przed blendowaniem. Ze śmietany raczej robię kleksa na wierzchu. Tak też zrobiłam ostratnio. Do tego rzuciłam kilka domowych grzanek, obsypałam świeżo zmieloną czarnuszką i skropiłam olejem konopnym. Ale oczywiście najbardziej na miejscu byłby tu z pestek dyni.

Krem z pieczonej papryki


Nie przez przypadek podaję Wam te przepisy razem, bo jak zostanie Wam trochę dyniowej i odrobinka tej zupy i tak zamrozicie te ciutki, to możecie je potem wymieszać, i mieć trzecią równie pyszną zupę - córkę, jak jej matki. Papryka jest teraz w dobrej cenie, więc polecam Wam spróbować i ten przepis. Zupa wychodzi słodko ostra, żarówiasto czerwona i pyszna. A powiem jak będziecie kupować paprykę, odwróćcie ją do dołu ogonkiem i zerknijcie, ile ma "dupek". Jeśli cztery - weźcie na kanapki, sałatki, itp. jemy ją surową, jest słodka, chrupiąca i... słabo się obiera. Ta z trzema na surowo ma mniej smaku, ale po upieczeniu (lub ugotowaniu) to będzie torpeda, a do tego obierzecie ją tak łatwo, że nie zauważycie, kiedy będzie po wszystkim. Podpatrzyłam to u Jamiego Olivera i nie wierzyłam, póki nie porównałam.



Składniki 

6 czerwonych papryk (3 dupki)
5-6 cm białej części pora
2 marchewki
3 ziemniaki
mały kawałek selera
sól
pieprz
sos piri piri (albo pieprz cayen, chociaż sos jest lepszy)
ocet winny

Opcjonalnie 

serek twarożkowy naturalny
zielone pesto

Robimy


Znów zaczynamy tak samo, włączamy piekarnik 200 stopni. papryki układam w całości na blasze i piekę przez około 20 minut. Potem jeszcze gorące papryki wkładam woreczka foliowego i szczelnie zamykam, żeby się zaparowały.

W tym czasie przygotowuję resztę, tak jak w poprzedniej zupie, pora szklę na oleju, zalewam wodą dodaję pozostałe warzywa, przyprawiam solą i pieprzem. Po jakiś 15 minutach mam przestudzoną paprykę, wyciągam ją z worka, cała skórka schodzi w zasadzie sama. Wyjmuję gniazda nasienne i wkładam papryki do garnka. Całość miksuję, przyprawiam sosem piri piri i octem balsamicznym.

Tę ze zdjęcia przygotowałam z kleksem serka twarożkowego (troszkę zelżył ostrość, bo chlupnęło mi się sosu. Do tego łyżeczka zielonego pesto, usmażone na szybko talarki z ziemniaków i kilka kropel octu w roli dekoracji. Źle nie bylo, powiem Wam szczerze ;)
Kiedy najważniejszy jest człowiek. Historia pewnego Festiwalu. Cz 3 jak Muszkieterowie

Kiedy najważniejszy jest człowiek. Historia pewnego Festiwalu. Cz 3 jak Muszkieterowie

Powiem Wam, że ciężko będzie Wam ogarnąć o czym jest ten tekst, jeśli przegapiliście dwa poprzednie z tej serii, bo streścić się tego nie da. Dobra,  da się, ale ja nie chcę tego robić, bo uważam, że każde słowo z tej rozmowy było ważne. Każde chciałabym, żebyście przeczytali, więc podlinkuję Wam tutaj



Marta i Magda Wróbel

Bardzo chciałam, żeby wszystkie treści znalazły się tu, na blogu, bo cała ta historia bardzo przywraca wiarę w Ludzi. Nie przypadkowo piszę wielką literą. Bo żeby robić wielkie rzeczy, trzeba być wielkim człowiekiem. Bez wątpliwości takimi ludźmi są pani Basia Matwiej i pan Mirosław Satora, właściciele hotelu TeoDorka Med&SPA w Ciechocinku i założyciele Fundacji Pro Omnibus. Ta dwójka pomogła dziesiątkom młodych ludzi i niejednemu jeszcze pomogą, za sprawą Fundacji i Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Młodzieży Niepełnosprawnej, który nieomal ćwierć wieku organizują. 

Co ten Festiwal daje innym?


Od samego początku stawiamy na jakość. Myślę, że dajemy szansę tym ludziom, żeby pokazali, że potrafią śpiewać, często lepiej niż ich pełnosprawni rówieśnicy, których wszyscy chwalą. Zależy nam na tym, żeby rodzice dzieci z problemami, ale i talentami zobaczyli, jak te dzieciaki błyszczą, żeby wypuścili swoje dzieci z domów, żeby przestali się obawiać, co ludzie powiedzą. Niepełnosprawni mogą i powinni być postrzegani przez pryzmat swoich talentów i osobowości, a nie przez pryzmat choroby. Często jest w opiekunach taki lęk, że dzieci sobie nie poradzą, a my mówimy: Jak nie spróbują, nigdy się nie dowiedzą, czy się uda.

Zwłaszcza, że kiedyś rodziców zabraknie i będą sobie musieli poradzić...


Będą musieli i poradzą sobie. Mamy niestety problem z mediami, bo przez brak wielkich nazwisk traktują nas po macoszemu. Od kilku lat nie zapraszamy już na festiwal żadnej telewizji. Chociaż słowo "zapraszamy" nie do końca tu pasowało. Bo telewizja, również publiczna, za transmisję brała od nas kilkadziesiąt tysięcy. Przestaliśmy to robić, transmisja jest w internecie, wychodzi taniej, a zaoszczędzone pieniądze lepiej zainwestować w pomoc tym dzieciakom. Poza tym telewizja zawsze narzuca swoje porządki, zmienia w ostatniej chwili wcześniej wypracowany program. Z tym zawsze były problemy. 

Trzeba się podporządkować, a na koniec i tak pokażą co będą chcieli?


Trochę tak, ale najzabawniejsza historia była, kiedy mieliśmy transmisję na żywo. Koncert miał się rozpocząć o 18:30 i wtedy też miała wystartować transmisja. Ponieważ mieliśmy tylko godzinę czasu antenowego, umówiłem się z nimi, tak, że nie będą pokazywać wystąpień lokalnych oficjeli, którzy mieli przemawiać na koncercie. Postanowiliśmy więc, że panowie wyjdą na scenę wcześniej, tak, żeby telewizja pokazała to, co faktycznie dla uczestników było ważne, czyli ich występy. Zapadła decyzja, że goście dostaną do dyspozycji po 10 minut, zaczniemy pół godziny wcześniej, żeby wyrobić się przed transmisją. Panowie tak przejęli się tym, że mają ograniczony czas, że zamiast przemawiać po 10 minut, każdy z nich mówił dosłownie minutę. No i zostało mi do zagospodarowania 27 minut. W mojej słuchawce usłyszałem głos z reżyserki "No to gramy, wykaż się!". Wyszedłem na scenę i opowiadam co mi do głowy przyjdzie, a głos w słuchawce mówi "Jeszcze 24 minuty", zacząłem opowiadać dowcipy, głos odliczał bardzo wolno. Publiczność zaczęła się kręcić, ale uparcie stałem na tej scenie, mając świadomość groteski. W końcu okazało się, że tak się rozpędziłem, że w połowie zdania usłyszałem w słuchawce, "Mirek, sprężaj się, masz 40 sekund!". Udało się.  Ale takie przygody z telewizją mieliśmy.

Ale Fundacja, to nie tylko Festiwal.


Tak, robiliśmy mnóstwo fajnych projektów, m.in. "Tacy sami". Jeździliśmy z dzieciakami po szkołach i wyglądało to tak, że siedziała młodzież i wchodziły nasze dzieciaki ze swoimi instrumentami. Padało pytanie, czy gospodarze mogą dla nas zagrać, najczęściej to nie wychodziło, podobnie ze śpiewaniem, więc nasze dzieciaki mówiły, "To nic, my zagramy dla Was, bo umiemy, a przecież jesteśmy tacy sami". Koncepcja była taka, żeby uświadamiać tej młodzieży, że np. to, że ktoś nie może biegać nie czyni go gorszym, bo może przecież być świetny w czymś innym. Wszyscy jesteśmy tacy sami, tylko jedni umieją biegać, a inni śpiewać. Możemy się od siebie różnić pozornie, ale wszyscy mamy marzenia, plany. I to działało. Jedna sytuacja szczególnie zapadła mi w pamięć. W Raciążu na salę przyszli m.in. gimnazjaliści w tym czterech chłopców w kapturach. Początkowo widać było, że nasza koncepcja nie przypadła im do gustu, ale po trzech utworach kaptury zjechały z głów, po kolejnych kilku chłopcy bawili się z całą resztą grupy. Była z nami Agnieszka Olszewska, śpiewaczka z Bydgoszczy, która w Fundacji była instruktorką, podeszła do mnie zalana łzami i zapytała, czy widziałem chłopaków. Wzruszyła się, bo nie spodziewała się, że nasze dzieciaki zostaną tak ciepło przyjęte i zaakceptowane. 

W takich momentach czuje się że warto.


A tych momentów było wiele. Bardzo długo byśmy musieli to wymieniać. W 2006 roku przyjechała do nas pani Maria Kaczyńska. Do tej wizyty przyczynił się Andrzej Frajndt, który pełnił funkcję dyrektora artystycznego Festiwalu. Zmarła Hania Bielicka, która bardzo wspierała wiele naszych działań. Andrzej poszedł na pogrzeb, jako nasz przedstawiciel. Na pogrzebie spotkał ówczesną panią prezydentową. Okazało się, że pani Maria słuchała niegdyś muzyki Andrzeja, więc chętnie zaczęła z nim rozmawiać. Od słowa do słowa Andrzej opowiedział jej o Fundacji i zapytał, czy nie zechciałaby objąć patronatu nad Festiwalem. Nie zawahała się nawet sekundy, poprosiła tylko o oficjalne zapytanie do kancelarii męża. Bardzo chętnie też przystała na pomysł zjawienia się w Ciechocinku. To było w lipcu, a w grudniu graliśmy kolędy dla pary prezydenckiej i ambasadorowych, które co roku przed świętami zapraszane są do Pałacu Prezydenckiego. Było to pięknie zorganizowane i na dzieciach robiło ogromne wrażanie. Dwóch tłumaczy aktorka Kasia Zielińska, która tłumaczyła na angielski i Mateusz przekładający na francuski, kucharze w wielkich czapach, piękne dania, bajeczne wnętrza. Dla nich to spotkanie to był wielki zaszczyt. Pani Maria szybko wywiązała się ze swoich obowiązków względem zaproszonych gości i przybiegła do dzieciaków. Ona chciała z nimi być. Cudowna osoba, wiele nam pomogła.

Była jak Muszkieter?


Ha, wiem do czego pani zmierza! Nasza Fundacja nazywa się: Fundacja Inicjatyw na rzecz Osób Niepełnosprawnych Pro Omnibus. Tą nazwę można tłumaczyć dwojako, z jednej strony "pro omnibus" znaczy dla wszystkich, czyli nie ograniczamy swoich działań do wąskiej grupy. Z drugiej strony jest to nawiązanie właśnie  do "Trzech muszkieterów" - "Unus pro omnibus, omnes pro uno" czyli Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego i tak właśnie jest u nas.


Tak jak obiecałam tydzień temu, dziś jest ostatnia część tego tekstu. Ale do Ciechocinka i opowieści nie tylko festiwalowych jeszcze z pewnością nie raz Was zabiorę. Ale chciałam Was namówić do jeszcze jednej rzeczy. Obejrzyjcie ten występ. To tylko jeden z setek. Zajrzyjcie na stronę Fundacji, pamiętajcie o Pro Omnibus rozliczając PIT, a będąc w okolicy Ciechocinka, koniecznie jedźcie do TeoDorki, może uda Wam się porozmawiać z panem Mirkiem albo panią Basią.





Uczestnicy Festiwalu w hotelowej restauracji. Hotel zamknięty dla innych. W lipcu to Ich dom.
Fot. Marta i Magda Wróbel

Prezes Fundacji Pro Omnibus Mirosław Satora


Okiem Żywiciela: Dlaczego rodzice powinni mieć przyjaciół?

Okiem Żywiciela: Dlaczego rodzice powinni mieć przyjaciół?

Ostatnio Marta pisała dlaczego dziecko powinno mieć przyjaciół. Dziś napisze Wam dlaczego uważam, że rodzice też powinni mieć przyjaciół i to nie dla siebie, co jest oczywiste, ale też dla dzieci.


WinaMarcina.pl

Zna ktoś Lenny Kravitz'a? Jego biorę za przykład, bo akurat jego historia wryła mi się w pamięć. Niby grał pop, ale zawsze był to pop inteligentny i niebanalny, czy to, że z w jego domu bywał Miles Davis, Ella Fitzgerald albo Duke Ellington miało na to wpływ (kto nie wie to niech google go wspomoże)?

Zresztą po co szukać porównań za oceanem, całe moje i poprzednie pokolenie mówiło, że pracę to się znajduje tylko po znajomości. Ale czy to były nasze znajomości, czy naszych rodziców? Mój Ojciec wyjechał z Polski, jak miałem siedem lat, ja wyprowadziłem się z rodzinnego miasta tuż po skończeniu szkoły średniej i tym sposobem odciąłem się od wszelkich "znajomości" mojej rodziny. Ostatni raz skorzystałem z nich w trzeciej klasie technikum i to jak skorzystałem!! Musiałem mieć praktyki jako technik elektronik. Wtedy na TOPie była firma JTT Computers ,której komputery z wypiekami na twarzy oglądałem w gazetkach z Vobisu. Dziadkowi (inżynier budownictwa ale bardzo "ogarnięty" człowiek) wystarczyły dwa listy. Nie emaile,a zwykłe listy żebym mógł odbyć tam praktyki ,a przez miesiąc mieszkać u Pani Inezy (to nie literówka), która okazała się nad wyraz ciekawym kompanem do rozmów, mimo siedemdziesięciu lat i srebra na głowie. Nigdy by mi się nie udało, gdyby nie Dziadek, którego nigdy nie podejrzewałem o takie znajomości.

Ale do czego zmierzam? Otóż mamy tylko jedno życie i nie jesteśmy w stanie naszym dzieciom pokazać wszystkiego, ani nauczyć ich choćby połowy niezbędnej wiedzy, dlatego jeśli Bóg da i partia pozwoli to nasze dzieci będą na tyle miłe w obejściu, a nasi przyjaciele i znajomi na tyle mili, że część z tych rzeczy pokażą za nas. Na przykład Darek w tym roku wziął nas na przejażdżkę katamaranem, a nasze chłopaki mieli przyjemność obsługiwać dźwig na nabrzeżu, którym zrzucaliśmy go do wody.U Marcina zbieraliśmy w ten weekend winogrona i specjalnie dla Zygmunta uruchomił maszynę, która oddziela grona od gałązek i pokazał Nam swoją piwnicę. Zresztą jego szczepki rosną u nas w ogrodzie. Z Mateuszem i Anią cieszyliśmy się jak startowali z lodziarnią i myślę, że jeszcze kiedyś wpuszczą Nas na zaplecze i pokażą jak robi się prawdziwe lody. Pan Rafał (nie umiem inaczej o Nim pisać) wielokrotnie pokazywał Nam, że nie ma rzeczy niemożliwych, a mechanika to tylko umiejętność czytania instrukcji i trochę pary w łapach. Mateusz i Ilona zawsze chętnie tłumaczyli co i jak w tych wszystkich paragrafach i innych regulaminach. Ci wszyscy ludzie i wielu wielu innych, tak naprawdę pomagają Nam wychowywać naszych synów. Wcale nie oczekuję, że będą "załatwiać im pracę" w przyszłości, ale może zarażą ich swoją pasją, może dzięki Nim nasze dzieci inaczej spojrzą na świat i znajdą swoją drogę?


Sevents


Kremowa Lodziarnia

Nie wiem, co będzie dalej, ale wiem, że jeśli ja znam wartościowych ludzi i moje dzieci z nimi obcują to może zamiast z "dresa" pod blokiem wezmą przykład z moich przyjaciół, bo moje życie może być dla nich nudne, ale może odkryją to co kochają tuż obok? Tego im i Wam życzę, ja swojej pasji dalej szukam i nie mam zamiaru się poddać.
Kanapka konfliktu początkiem dobrej zmiany

Kanapka konfliktu początkiem dobrej zmiany

Dziś planowałam napisać jeden z tych ważnych tekstów, ale tak sobie pomyślałam, że pozwolę Wam na chwilę zajrzeć na nasze"podwórko".Taka historyjka banalna mi się przydarzyła z synem pierworodnym i tak sobie pomyślałam, że Wam opowiem.


pixabay


Powiedzieć, że z Zetowym jedzeniem jest krzyż pański,to nic nie powiedzieć. Ale to pewnie większość z Was wie, bo parę razy się już ten temat tu pojawił. Nie będę więc powielać tej opowieści. Wczoraj Zet po raz trzeci w tym tygodniu wrócił ze szkoły z kanapkami, które zapakowałam mu rano. Wcześniej je zjadał, jedyne słuszne - chleb tostowy z masłem i serem. Nie jest to najzdrowsze na świecie danie, ale jedyne, jakie zjadał poza domem i nagle przestał.

Co z tym fantem robię


Zanim zawiadomicie Dr Anię, opiekę społeczną i innych wielkich tego świata dodam, że w domu jada trochę lepiej, ale co Wam będę mówić,no wkurzyły mnie te kanapki, bo jeszcze parę dni wcześniej syn robił dym,że dwie to za mało i mam mu robić cztery. Przyjęliśmy taką zasadę,że jak nie zjadł w szkole, to mamy gotową odpowiedź na pytanie: co na kolację? Dziś los był dla nas łaskawy i przy tej kolacji mogliśmy posiedzieć we dwoje. Zaczęliśmy więc rozmawiać o tym, że w jego jadłospisie nadszedł czas na zmiany.

Takie okno się zdarza


Przez większość roku Zet nie dopuszcza do siebie myśli o rozszerzeniu diety, ale raz na jakiś czas pojawia się okno. W takich momentach zaczął wcześniej jeść mufinki (4 lata), naleśniki (5 lat), chleb (6 lat), ryba smażona (7 lat), makaron ze szpinakiem (8 lat), było ich więcej, ale te podaję tak dla Waszego wyobrażenia sytuacji. Chodzi o to, że pojawia się taki tydzień lub dwa w roku, kiedy Zet próbuje nowych rzeczy i część z nich zostaje z nami na stałe, dlatego momentu nie można przegapić.

Może dasz książkę?


Kiedy słyszę to zdanie, przy jedzeniu, wiem, że mówi o książce kucharskiej. Lecę wtedy do biblioteczki, niczym zielona mucha do świeżej wołowiny. Dziś przyniosłam Rodzinną kuchnię Lidla. Do razu wiadomo, że dania mięsne nie przejdą, to jeszcze nie teraz. Przeglądamy, czytamy tytuły, oglądamy zdjęcia, studiujemy składy i zaznaczamy. To jest proces. Dumna jestem z niego, bo wybrał w sumie 18 dań. Robię więc listę zakupów i zamykam się w kuchni, tylko tak na niby, bo nie mam tam drzwi. Ale trzymajcie kciuki, żeby coś weszło! O tym, jak nam idzie, będę o tym gadać na InstaStories, zapraszam Was ;)
Dlaczego dziecko powinno mieć przyjaciół plus PREZENT DLA WAS!

Dlaczego dziecko powinno mieć przyjaciół plus PREZENT DLA WAS!

Każdy miał w podstawówce "best friend forever". Wspólne przesiadywanie na trzepaku, czy gdzie się tam u Was koczowało, zabawy w chowanego, podchody, wymiana ciuchami lalek Barbie, wycieczki rowerowe, wywoływanie duchów, snucie marzeń księciu z bajki, pierwszy miłości zauroczenia... Byłyście jak siostry i tak miało zostać na zawsze. Czy zostało? Tego nie wiem, u mnie długo wyglądało na to, że tak będzie, ale z czasem jakoś się rozeszło.


pixabay

Nie będę wylewać gorzkich żali, przeciwnie, jestem Karolinie wdzięczna za mnóstwo pięknych wspomnień. Ciekawa jestem czy pamięta, jak bawiłyśmy się w wywoływanie duchów, a potem bałam się zasnąć, bo wyglądała, jak wampir, oczywiście tylko przy zgaszonym świetle. Poza tym była spoko, w dzień raczej nie była wampirem. Jeździłyśmy dużo na rowerach, śmiałyśmy się, a jeśli trzeba było, ręczyłyśmy głową dając sobie alibi.

Na pozór różne

Nasza przyjaźń często była zaskoczeniem dla ludzi. Ona - najładniejsza w szkole, najszybciej biegała i najgłośniej się śmiała. Ja, miałam raczej opinię sympatycznej niż ładnej, biegałam wolniej niż ona i wstydziłam się głośno śmiać. Ale kiedy siadałyśmy razem, buzie nam się nie zamykały, wracając ze szkoły, przychodziłyśmy do mnie, zostawiałam plecak i szłam ją odprowadzić, potem ona zostawiała plecak i szła odprowadzić mnie i tak chodziłyśmy, póki któraś z mam nie zaprotestowała głośno. Nagadać się nie mogłyśmy. Bawiły nas te same rzeczy, lubiłyśmy podobną muzykę i książki. To była piękna przyjaźń, choć trochę zaskakująca.

Moje dzieci i przyjaciele

Chciałabym, żeby każdy z moich synów doświadczył takich relacji, nawet jeśli miałoby nie dotrwać do dorosłości, to uważam, że warto, takie relacje w znacznej mierze nas kształtują, uczą zaufania do obcych, pozwalają się zderzyć z całkiem innym temperamentem, pozwalają przeżywać piękne przygody. Powiecie, że rodzeństwo załatwia to samo? Nie do końca, a przynajmniej powiedzmy sobie szczerze, rzadko się zdarza taka sytuacja, że rodzeństwo przez całe życie nie pomyśli nawet razu, żeby brata czy siostrę wystrzelić w kosmos. Chłopcy mają swoich ulubionych kolegów, mam nadzieję,że są na tyle otwarci, żeby wpuścić do swojego życia ludzi na pozór zupełnie różnych od nich, bo tak zwykle zaczynają się wielkie przyjaźnie. W końcu przeciwieństwa się przyciągają.

Jak im to pokazać?

Oczywiście tłumaczymy, opowiadamy o naszych historiach, ale czasem dzieci potrzebują nieco innych przykładów. Dlatego zawsze cieszą mnie książki, które podsuwają takie przykłady. Ostatnio w nasze ręce wpadła seria książek "Nierozłączki" autorstwa Annie Barrow zilustracjami Sophie Blackall. To opowieść o dwóch dziewczynkach Lilce i Pestce, które mieszkają nieomal naprzeciw siebie chodzą do tej samej klasy, a jednak wcale się nie znają. Lilka niedawno się sprowadziła,jest zawsze taka uczesana i grzeczna,co często Pestce przypomina mama. I choć Pestka nigdy z Lilką nie rozmawiała, jakoś jej nie lubi, uważa ją za dziwną. Z Pestką chcą się bawić wszyscy, nawet starsi, bo jest szybka i fajna. Lilka zawsze chodzi sama, no i te jej zawsze uczesane włosy... Dzieli je wszystko.

Do czasu

Pewnego dnia Pestka wpada w niemałe kłopoty, Anka jej starsza siostra poszła do mamy na skargę, wiadomo, z tego będą kłopoty.A gdyby tak uciec? Tylko dokąd? Wtedy pomoc przychodzi z miejsca niespodziewanego, z domu naprzeciwko. Nagle Pestka odkrywa, że Lilka wcale nie jest taka zła, no może jej strój czarownicy nie jest najbardziej szałowy na świecie, ale jakby go trochę odpicować, to może jej zaklęcia mogłyby zacząć działać i Anka by zniknęła? Czy tak może zacząć się przyjaźń? Oczywiście, bo to dopiero pierwszy tom, a są cztery. To są książki, które nie tylko dzieci przeczytają z przyjemnością. Na naszym rodzinnym czytaniu zrobiły furorę. Myślę, że u Was się też sprawdzą. Koniecznie spróbujcie.


A żeby było łatwiej...

Wydawnictwo Egmont dało mi dla Was kod rabatowy, dzięki niemu kupicie "Nierozłączki" 25(!) procent taniej! No takim okazjom się nie odmawia! Bierzcie, kupujcie, dzielcie się kodem z innymi. Książki świetnie sprawdzą się i dla chłopców i dla dziewczynek, myślę, że są fajną lekturą i dla 5cio i 10latków. No i pamiętajcie, że już wcale nie tak dużo czasu do Mikołaja ;) Czas na zakupy z rabatem -40% macie od dziś 18 września do końca miesiąca czyli 30 września. Zachęcam, bo warto!

Wystarczy kliknąć w baner poniżej, a w koszyku wpisujecie kod zywicielka





KIEDY NAJWAŻNIEJSZY JEST CZŁOWIEK. HISTORIA PEWNEGO FESTIWALU CZ 2. Iwonka

KIEDY NAJWAŻNIEJSZY JEST CZŁOWIEK. HISTORIA PEWNEGO FESTIWALU CZ 2. Iwonka

Dokładnie tydzień temu pojawiła się tu pierwsza część rozmowy z Panem Mirosławem Satorą, prezesem Fundacji Pro Omnibus z Ciechocinka. Jeśli nie czytaliście, to polecam Wam tą lekturę, tylko uprzedzam, doszły mnie słuchy, że na tym tekście się płacze. Ale to jest dobry płacz. Oczyszcza, a tekst uświadamia, jak wiele szczęścia mamy. Pokazuje, że są ludzie, którzy potrafią czynić dobro.


Fundacja ProOmnibus/Marta i Magdalena Wróbel

Dziś zapraszam Was na kolejną część, na historią ludzi niezwykłych, którzy mają piękny hotel TeoDorka Med&SPA, który bez mrugnięcia okiem zamykają w szczycie sezonu dla gości komercyjnych, tylko po to, żeby uczestnicy Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Młodzieży Niepełnosprawnej nocowali w jednym miejscu, korzystali z zabiegów i przez kilka dni zapomnieli o losie, który nie był dla Was łaskawy

W końcu Fundację udało się zarejestrować.


Tak, to było w 2001 roku, wtedy długo nie było jasne, czy Festiwal będzie czy nie. Ostatecznie wtedy się nie odbył. Ale to i tak było pracowite lato. Trafiła wtedy do sanatorium w Ciechocinku dziewczyna niespełna siedemnastoletnia, Iwonka. Miała porażenie rdzenia kręgowego. To strasznie dziwna historia, bo położyła się wieczorem normalnie do łóżka, ale rano już nie mogła wstać. Dziewczyna dostała tylko jeden turnus, a ówczesny prezes Uzdrowiska miał taki pomysł, żeby zorganizować jej jeszcze jeden. Przyszedł do nas po pomoc. Początkowo byliśmy zdziwieni, bo to jednak wielkie przedsiębiorstwo państwowe, a on chodzi po dyrektorach, prezesach i właścicielach innych obiektów i prosi o pomoc. Oczywiście okazało się, że jego ograniczają przepisy, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ludzie dobrej woli się zrzucili i pomogli choremu dziecku.

Daliście swój grosik?


Tego już nie pamiętam, ale przypadek Iwony mocno nas zainteresował. Prawda była straszna. Iwona była molestowana przez swojego ojca. Choroba miała więc w jej przypadku podłoże psychiczne. Postanowiliśmy jej pomóc. Rozmowy z rehabilitantami, lekarzami nie pozostawiały złudzeń. Trzeba mnóstwo pracy i sporo pieniędzy, ale dziewczyna ma szanse stanąć na nogach. Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy Iwonę, przyjechała na wózku, towarzyszyła jej rehabilitantka. To była końcówka kwietnia, od słowa do słowa, okazało się, że Iwona ma w lipcu urodziny. W domu nie było szans na wielką celebrację tego dnia. Siedmioro rodzeństwa, ojciec, wiadomo... Wtedy Basia (Barbara Matwiej, właścicielka hotelu TeoDorka) zaproponowała: "Iwonka, my Ci zrobimy te urodziny u nas, zaprosisz, kogo chcesz, nic Cię nie będzie interesowało, jest tyko jeden warunek - musisz przyjść na to przyjęcie. Nie przyjechać na wózku, tylko przyjść. Możesz się na kimś opierać nie ważne, masz być w pionie, zobaczę Cię idącą i wszystko załatwione."

Przyszła? Udało się?


To co stało się następnego dnia, to był precedens, ponoć do dziś w ciechocińskim sanatorium nikt tego wyczynu nie powtórzył. Iwonka już o 6:00 rano wezwała rehabilitantów i dzień w dzień pracowała, bardzo ciężko do 22:00. I w lipcu na swoje urodziny przyszła! Oparta na rehabilitantce, delikatnie poruszała nogami, ale była w pionie, udało się! Dostała wtedy mnóstwo prezentów. Cała ta sytuacja zmotywowała ją tak bardzo, że w październiku z Ciechocinka wyjechała bez laski. To by się nie udało, gdyby nie muzyka. Zorganizowaliśmy chyba z sześćdziesiąt koncertów, zapraszaliśmy kogo się dało, każdego, któ zgodził się w imię pomocy Iwonce zagrać za darmo, mieliśmy swój sprzęt nagłaśniający, ja to wszystko prowadziłem i tak zbieraliśmy pieniądze na kolejne turnusy, a ona od brzasku do nocy pracowała, ciężko pracowała.

Macie z Iwonką kontakt?


Wiele razy do nas dzwoniła, pisała, dziękowała. Po dwóch latach byłem w Toruniu i nagle w środku miasta widzę, że ktoś do mnie biegnie, rzuciła mi się na szyję, to była ona - Nasza Iwonka. Było w niej mnóstwo wdzięczności. Opowiadała o chłopaku, którego poznała, że się zakochała. Przyjemnie się tego słuchało, po kolejnych dwóch latach spotkałem ją, była już żoną tego chłopaka i mieli dziecko.

Warto było postawić świat na baczność, dla tej jednej osoby?


Oczywiście, myślę, że los wiedział co robi, kiedy nie udało się zorganizować Festiwalu. W 2002 roku wiedzieliśmy już, że Grażyna nie przyjedzie. Zorganizowaliśmy wtedy Ciechociński Impresje Artystyczne, trochę na bazie Festiwalu, ale jednak inaczej. W kolejnych latach wróciliśmy do korzeni, ale to już nie był przegląd, a konkurs. W czasie jednego z Festiwali Grażyna zmarła, pożegnaliśmy ją pięknym koncertem. Teraz co roku wspominamy Grażynę, bo to dzięki niej Festiwal powstał. W Bristolu (restauracja w centrum Ciechocinka) odsłoniliśmy jej tablicę pamiątkową.

Ile Festiwali dotychczas się odbyło?


W tym roku był XXIII nie jestem w stanie powiedzieć, ilu artystów, w tym czasie pojawiło się na naszej scenie, ale samych debiutów mamy co roku minimum 10. Niestety, co roku mamy wielkie ograniczenia finansowe i lokalowe i jakie tylko można sobie wyobrazić.

Teraz już wszyscy mieszkają tu w TeoDorce? 


Tak. W tej chwili jesteśmy już w stanie wszystkim zapewnić nocleg i wyżywienie.

W szczycie sezonu rezygnujecie z zarobku. To droga impreza.


Pomaga nam PEFRON. Koszta się zwracają, ale faktycznie nie ma mowy o zarobku takim, jak w przypadku klienta komercyjnego. Mogli byśmy oczywiście, jak wcześniej umieszczać uczestników w innych obiektach, gdzie też płaciliśmy za noclegi. Ale miało to wielki minus. Dzieciaki mieszkały wtedy w różnych miejscach w całym mieście. Dziś mamy ten komfort, że oni mają szansę się integrować. Rozpiera nas duma, kiedy wieczorami nie chcą iść do łóżek, spotykają się na łące za hotelem, w salach konferencyjnych i śpiewają razem, rozmawiają. Myślę, że jest to też z dużą korzyścią dla opiekunów, bo między nimi też zawiązują się przyjaźnie, oni się wzajemnie wspierają. Poza tym, mają tu próby, nie muszą się martwić o transport. Mają trzy tygodnie tego komfortu, że są tu na miejscu i faktycznie odpoczywają.

A kiedy wyjeżdżają...


...robi się przerażająco cicho. Przez trzy tygodnie hotel tętni życiem. Cała TeoDorka śpiewa. Najgorzej było, kiedy mieszkali w różnych miejscach, cały dzień mijał nam w parku. Tam były próby, koncerty, całe życie przenosiliśmy tam. Po wyjeździe uczestników ciężko było znaleźć sobie miejsce. To takie uczucie, jakby dzieci opuściły gniazdo. Bardzo smutny moment w roku.

Byli uczestnicy wracają do Was?


Tak. Siadają na widowni. Kiepsko by było czterdziestolatków przedstawiać jako uczestników na Festiwalu Młodzieży. W tej chwili, w konkursie można brać udział do 25. roku życia, al śpiewają i 35 latkowie, starszych nie wpuszczamy. Na początku konkurs miał rozpiętość wiekową od 14 do 23 lat. Ale z biegiem czasu doszedłem do wniosku, że nie jest to dobre rozwiązanie. W tej chwili mamy do 16 lat i do 25. Takie przedziały wiekowe sprawdzają się lepiej.

Trudniej znoszą porażki ci młodsi?


Tak, to na pewno.Naszym celem jest jednak pokazanie, że to nie niepełnosprawność, ale talent powinien być siłą napędową. Często jest tak, że rodzice, opiekuni, martwią się, że jednak ich podopieczny odpadnie w eliminacjach, bo my mocno stawiamy na jakość. A prawda jest taka, że jeśli nie spróbują, to nigdy się nie dowiedzą. A Festiwal nie jest po to, żeby biadolić. Tu nie jest ważna niepełnosprawność. Tu liczy się talent.

A wpadniecie do mnie jeszcze za tydzień? To będzie rozmowa w trzech częściach, więc wtedy dam Wam już ostatnią, słowo. Ale dajcie mi chwilę, bo spisywanie tej rozmowy sporo mnie kosztuje. Uczy pokory, wzrusza. Widzę oczyma wyobraźni (bo oczu wspomnień chyba nie ma) Pana Mirka i Panią Basię mówiących o tych ludziach, którzy przewinęli się przez Festiwal, przez ich ramiona. Ciągle się wzruszam. Pani Basiu, zróbmy s tego książkę! A Was, zapraszam za tydzień. Oczywiście wpadajcie też jutro, będę mieć dla Was fajny rabat do wykorzystania.
Okiem Żywiciela: Co wolno rodzicowi?

Okiem Żywiciela: Co wolno rodzicowi?

Nasi chłopcy powoli wchodzą w okres buntu i kwestionują nasze polecenia albo opinie. Co prawda ewidentnie testują samo pojęcie sprzeciwu, bo często sprzeciwiają się czemuś co wczoraj akceptowali bez problemu i jutro pewnie też im nie będzie przeszkadzało, o ile humor będzie dopisywał. Ale skłania mnie to do zastanowienia się nad tym, gdzie jest ten moment, żeby pozwolić dziecku dopiąć swego? 


pixabay

Jako rodzice jesteśmy za nich odpowiedzialni, prawnie jesteśmy zobligowani do dbania o ich bezpieczeństwo i edukacje. To my ich utrzymujemy i zapewniamy im miejsce do życia. Ale czy to daje Nam władzę absolutną? Czy możemy żądać wykonania każdego polecenia bez słowa protestu? Czasem wydaje się to kuszące żeby na pytanie "Czemu muszę to robić?" Odpowiedzieć "Bo JA tak mówię." Ale robiąc tak, tak naprawdę przegrywamy. Przegrywamy małą bitwę w walce o dobro naszego własnego dziecka. Mówiąc tak używamy argumentu siły, a nie siły argumentu. Pokazujemy mu, że wystarczy być większym i silniejszym żeby kimś rządzić.

Mając tak wielką władzę nad dzieckiem nie możemy zapominać, że celem posiadania dzieci jest ukształtowanie samodzielnego, zdrowego i szczęśliwego członka społeczeństwa, który w teorii będzie pracował na naszą emeryturę i na starość poda Nam przysłowiową szklankę wody. Wolę tłumaczyć chłopcom czemu czegoś nie mogą, albo czemu coś muszą zrobić, żeby rozumieli mnie i wiedzieli dlaczego podejmuję takie, a nie inne decyzje, żeby sami potrafili je kiedyś podejmować. Często powtarzam, że kiedyś mnie i Mamy zabraknie i musicie umieć to zrobić sami. Dlatego uważam, że przemoc czy to słowna czy fizyczna skazuje nas na porażkę. Jeżeli nie potrafimy umotywować swojego polecenia, nie potrafimy powiedzieć dziecku DLACZEGO musi coś zrobić, to może nie powinniśmy go wydawać?

Oczywiście często wykorzystuję to, że jestem silniejszy na przykład przytrzymując dziecko, kiedy próbuje spaść ze schodów albo zmuszając je do wejścia na chodnik z ulicy czy rozdzielając podczas szarpaniny z bratem, ale im dziecko jest starsze, tym mniej takich sytuacji ma miejsce i docelowo nie będzie ich wcale. Tak samo nie chce wybierać za nich szkół czy partnerów, ani tym bardziej orientacji, w końcu to ich życie i Oni będą musieli sobie je jakoś ogarnąć. Mi wystarczy jeśli będą dobrymi ludźmi, a jeśli nie będą, to niech liczą się z konsekwencjami swoich decyzji.


Przyjdzie taki moment w życiu kiedy moje dzieci przerosną mnie w sensie fizycznym ale i umysłowym i chciałbym wtedy, żeby dalej chciały mieć ze mną coś wspólnego. Żebyśmy mogli razem ze sobą szczerze rozmawiać i żeby Oni chcieli poświęcić swój czas, żeby na przykład zainstalować mi nowe oprogramowanie do mojego autonomicznego balkonika z funkcją masażu czy czego tam będę używał na starość. Dzieci uczą się poprzez obserwowanie tego co robimy, a nie poprzez słuchanie tego jak im mówimy jakie powinny być dlatego nie ma drogi na skróty.
Trzynastego wszystko zdarzyć się może

Trzynastego wszystko zdarzyć się może

Piątunio 13-go, sześć lat temu też piątek trzynastego wypadał we wrześniu, miałam na niego termin porodu. Ale nie o rodzeniu dziś będziemy rozmawiać, a o zaklinaniu rzeczywistości. Albo jakoś tak, nie jestem pewna, bo od dwóch tygodni znów się nie wysypiam i moje planowanie czegokolwiek, a zwłaszcza tekstów sprowadza się do tego, że zamiast półprofesjonalnego portalu, zaczynam tu kleić jakiś pamiętnik myśli roztrzepanych.


Kapelusz - Aliexpress, ramoneska - Sinsay, torebka - Deichmann, jeansy - Zara/lump, buty - Biedronka

Tak sobie pomyślałam o tym, że w sumie to wierzę w pecha. Może nie w piątek trzynastego czy czarnego kota (lubię), ale wierzę w to, że istnieją momenty, kiedy to i owo człowieka się czepnie. Sami mieliśmy ostatnio taki dzień. I wtedy też pomyślałam STOP!

Pobiadolić każdy musi


W ludzkiej naturze tak już jest, że jak nam się coś przytrafi niezbyt przyjemnego, np. (zupełnie przypadkowy przykład) mandat wysokości 500 zł, to pierwsze co myślimy to "qwa, co jeszcze?!", tak, jakbyśmy czekali na dogrywkę, że jeszcze nam mało. Jest to całkiem naturalne, że użalamy się nad sobą w głębi duszy (nie każdy szczególnie głęboko to chowa) ludzie są egoistami. Bardziej nas cieszy wygrana w lotto jeśli to my wygramy 10 zł, niż jeśli sąsiad wygra milion, tak jest też z nieszczęściami, owszem współczujemy innym, ale to nasze kłopoty nas bolą. Każdy biadoli, byle nie za wiele.

Przestań się mazać!


Tego zdania nigdy nie mówcie dzieciom, jest brzydkie, ale Wam powiem. Kiedyś już pisałam, że jak się potknę, to zamiast usiąść i płakać staram się podnieść i z uśmiechem przeskoczyć wyżej nad przeszkodą, co by sobie zada ponownie nie obić. Nie urodziłam się taka, nauczyłam się tego, Ty też możesz. Zaciągnę frazesem, ale serio - wystarczy chcieć. Na początku będzie sztucznie, oczywiście, ale przy każdym "nieudasiu" stań przed lustrem i powiedz (wcale nie musi być na głos) no padło się, się powstanie się poprawi koronę i goł! Wyciągnij wnioski z porażek, uśmiechnij się do życia, ono Cię lubi!

Nie musisz


Nie musisz realizować cudzych planów, nie musisz zgadzać się na zasady innych, nie musisz żyć tak, żeby inni byli z Ciebie zadowoleni, nikt nie przeżyje za Ciebie Twojego życia, nikt na końcu nie weźmie na siebie niezadowolenia, że nie zrobiłeś tego czy tamtego. Żyj dla siebie, siebie uszczęśliwiaj, ciesz się ze swojej trójki w lotto. Spełniaj swoje marzenia. I bierz na klatę porażki. One nie są kłodami, one są po to, żeby czasem dotknąć ziemi i żeby się, cholera, czegoś nauczyć!

Zadanie na piątunio


Skoro zaczęłam piątkiem trzynastego, to i tak skończę. Mam dla Was taką misję, dziś sprawcie, że ktoś dzięki Wam ktoś w tym dniu stanie się szczęśliwy. Powiedzcie "kocham", zróbcie wieczór filmowy, przygotujcie kąpiel, chyba wiecie, co uszczęśliwia Waszych bliskich. Zróbcie to!

jeansy - Zara/lumpex, torebka - Deichmann, skarpetki - wola.pl, buty - Biedronka

koszula- C&A


Ciężko wrócić do szkolnej rzeczywistości

Ciężko wrócić do szkolnej rzeczywistości

Miałam wczoraj przygodę. (Właściwie to dziś, bo pisze to wieczorem.) Moje dzieci mają z założenia jeździć do placówek i spowrotem autobusem. Tego dnia wymiękłam. Wstałam rano po pięciu godzinach snu, weszłam do dziecięcych pokoi, obaj słodko spali. I tak planowałam zakupy, to pojadę z rana i dzieci odwiozę, skoro ja się nie wyspałam...


Żywicielka

Pomysł był o tyle poroniony, że wcześniej miałam zaplanowane, że we środy ich odbieram, więc równie dobrze mogłam na te zakupy pojechać później, ale szósta rano, spuchnięte oczy i zbyt słaba kawa skłoniły mnie do litości. 

Mamusia jedzie


Ustaliliśmy wcześniej, że skoro we środę Teodor kończy zajęcia 10 minut po odjeździe autobusu i na następny musi czekać dwie godziny, to w ten dzień będę po nich jeździła. Pogadam z Panią w przedszkolu, z Panią w szkole, raz w tygodniu to tak w sam raz, żeby szybko wychwycić ewentualne problemy. Ponieważ pogoda była piękna, a ja miałam być w placówkach odpowiednio o 14:00 i 14:35 wyjechałam z domu o 13:00, stwierdziłam, że tam pójdę z Kazikiem na spacer. 

Mamusia nadciąga


O 14:01 przekroczyłam próg przedszkola, na grupę Teda natknęłam się na klatce schodowej. Teda nie było. Pani od religii skończyła akurat tego dnia wcześniej i dzieci zdążyły na autobus. To o tyle kłopotliwe, że jeśli po Teda nie wyjdę na przystanek, wróci do przedszkola. A tu okazuje się, że ja stoję w przedszkolu oddalonym o 9 km od domu, a moje dziecko od 11 minut jedzie do domu. 

Sąsiadko, na pomoc


Jakbym się dobrze spięła, to wyprzedzę autobus, ale, za pół godziny kończy Zet, wie, że przyjadę, nie ma ze sobą telefonu. Pierwsza myśl, dzwonię do sąsiadki, proszę, żeby odebrała młodego, zgadza się, całe szczęście jest w domu. Ted uwielbia ją i jej dzieci, poczekają. Idę do szkoły, stoimy z Kazikiem przed placówką, czekamy na dzwonek. Dzwoni, ale telefon. Sąsiadka. Odebrała z autobusu dwoje moich dzieci. Nie było logopedii, więc Zet przyjechał do domu... Sąsiadka bierze do siebie dwóch.

Co się stało?


Pani się spóźniła - mówi Teodor. Nie wiem co się wydarzyło tak naprawdę, ale zaprowadzili go do autobusu, wsadzili, to pojechał. Sygnału z placówki, że dziecko będzie wcześniej - brak. Zet powinien być na logopedii, ma ją w planie, ma ją w orzeczeniu. Pani (wychowawczyni, nie logopeda) powiedziała, że nie musi chodzić, może jechać do domu, więc przyjechał. Fajnie?

Popadali


Kazik całe popołudnie zajmował się sobą na uboczu, jakby musiał przetrawić te wydarzenia. Zet niezwykle spokojnie odrobił lekcje, spakował plecak i przyszedł do mnie pogadać. Ted o 17 orzekł, że boli go głowa i poszedł poleżeć. Zasnął. Próbowałam go budzić trzy razy. Bezskutecznie. Nie ma gorączki, sprawdzam co pół godziny, jest zmęczony. Ciekawe o której wstanie. Jest 22:30 śpią już wszyscy. Ja też już powinnam, jest okazja. Ale, jak to matka, mam jeszcze tyle do  zrobienia. Jak zwykle skończę ten dzień po północy. Ale luz, to już czwartek, z górki.
Ile kosztuje przedszkole?

Ile kosztuje przedszkole?

Wiem, wiem, rok szkolny już się zaczął i dziś pewnie nie będziecie szukać takich informacji, ale za rok w sierpniu będę mieć dla Was gotową ściągawkę. Bo wierzcie mi lub nie, ale to jedna z najczęściej wyszukiwanych fraz w wyszukiwarkach w sierpniu. Ponieważ mam to wszystko na świeżo, postanowiłam się z Wami podzielić moimi obliczeniami.


pixabay

Choć trochę mnie to kosztowało, pisząc ten tekst wyzbyłam się wszelkich emocji i niczym kwiat lotosu na tafli spokojnego jeziora spisałam same cyferki, bo wiadomo, każdy coś na temat takich wyprawek myśli... Ale tym razem lotos, tafla i cyferki.

Lista zakupów plastycznych z przedszkola


1 ryza papieru ksero 12,50 zł
1 blok techniczny biały 1,99 zł
5 bloków technicznych kolorowych 5 x 3,99 zł
3 szt. klej w sztyfcie duży 3 x 5,39 zł
2 op. kredek grubych świecowe 2 x 9,77 zł
2 op. kredek ołówkowych (grube)  2 x 14,99 zł
2 papiery kolorowe 2 x 1,25 zł
krepina różnokolorowa (bibuła) 16,75 zł
2 op. plasteliny Astra lub St. majewski (miękka) 2 x 4,65 zł
4 duże brystole kolorowe (rozmiar B1) 4 x 3,22 zł
1 arkusz szarego papieru 5,99 zł
2 pędzelki (duży i mały) 1,50 zł
Piórnik wyposażony w: gruby ołówek, temperówkę, kredki ołówkowe, nożyczki, mały klej w sztyfcie mieszczący się w piórniku. 17,99 zł
-------------------------------------------------------------------------------

RAZEM: 167,04



Lista artykułów higienicznych z przedszkola


Minimum 4 rolki papieru toaletowego 7,98 zł
2 mydła w płynie 2 x 5,99 zł
2 op. chusteczek higienicznych suchych w pudełku  2 x 4,99 zł
1 op. chusteczek nawilżanych 5,99 zł
----------------------------------------------------

RAZEM: 35,93 zł


Dodatkowo 


Kapcie 39,99 zł
strój gimnastyczny w worku (podpisany) 14,99 zł (spodenki) 7,99 zł (t-shirt biały gładki)
ręcznik (podpisany) z pętelką na zawieszenie 7,99 zł
Dodatkowe ubranie na przebranie (podpisane) z domu
Pasta, szczoteczka, kubek (podpisane) 8,99 zł (pasta) 12,99 zł (szczoteczka) kubek z domu
------------------------------------------------------

RAZEM: 52,95


Opłaty na start


Zestaw podręczników do realizacji podstawy programowej 130 zł
Podręczniki do nauki języka angielskiego 60 zł
Podręcznik do religii  (dobrowolny) 15 zł
Opłata na Radę Rodziców (dobrowolna) 200 zł
Opłata "kredkowa" 50 zł
Opłata na wydatki grupy (dzień nauczyciela, poczęstunki na imprezach - dobrowolna) 70 zł
Ubezpieczenie dziecka(dobrowolne) 30 zł
---------------------------------------------------

RAZEM: 555 zł


W ciągu roku


Te są bardzo uzależnione od placówki, więc nie będę tu podawać żadnych kwot. Powyższe dotyczą publicznego przedszkola, poza dużym miastem i też zależą od wielu czynników, mówimy tu o grupie sześciolatków, czyli zerówki. Nie doliczam też kosztów zakupu ubrań, z których dzieci mają zwyczaj wyrastać w czasie wakacji, bo to wiadomo, zależy od zasobności portfela. Tak czy inaczej wroku szolnym spodziewać możemy się jeszcze:

Opłaty za pobyt dziecka w przedszkolu powyżej 5 godzin
Opłaty za wyżywienie
Wycieczek
Składek okazjonalnych (tam gdzie nie ma funduszu klasowego)
Opłat za gości specjalnych w przedszkolu (tam, gdzie jest niska ściągalność na rzecz Rady Rodziców)
Dodatkowych wydatków na materiały plastyczne (tam gdzie nie ma "kredkowego")

Podsumowując


Start w zerówce w publicznym przedszkolu, to koszt rzędu  810,92 zł

Kiedy najważniejszy jest człowiek. Historia Pewnego Festiwalu cz 1

Kiedy najważniejszy jest człowiek. Historia Pewnego Festiwalu cz 1

Ten tekst zaczynam pisać już po raz czwarty. Za każdym razem tak się fiksuję na jednym punkcie historii, że nie mogę pójść dalej. Nie dlatego, że temat jest męczący, przeciwnie, ma tyle ważnych i pasjonujących punktów, że ciężko mi się z niego wydostać. Mielę go w głowie od tygodnia, stąd moja znikoma aktywność na blogu.


pixabay


Ale do rzeczy, bo z trudniejszymi tematami najlepiej chyba rozprawiać się prosto i od serca. Dziś napiszę Wam kilka słów o niezwykłych ludziach, których poznałam w Ciechocinku. Jeśli jesteście tu częstymi gośćmi, to pewnie wiecie, że na początku lipca w ramach współpracy z Prezentem Marzeń pojechałyśmy z Anetą do SPA. Wybrałyśmy Hotel TeoDorka w Ciechocinku, bo był najbliżej. Ale myślę, że los miał w tym wyborze swój plan.

Hotel to ludzie


Miałyśmy przyjemność spędzić na miejscu bardzo przyjemny wieczór z właścicielką tego obiektu, która okazała się być nie tylko podobna do Meryl Streep, ale też do anioła. No bo chyba inaczej tego powiedzieć nie umiem. Pani Basia oczarowała mnie swoją osobowością, wtedy jeszcze nie znałam jej partnera, Pana Mirka, którego spotkałam prawie dwa miesiące później goszcząc w TeoDorce z rodziną. Jeśli pomyśleliście, że piszę laurkę, to jesteście w błędzie, ale czytajcie dalej.

Ludzie to serce


Przez blisko miesiąc ten piękny obiekt hotelarski, jest praktycznie zamknięty, dla gości komercyjnych. W lipcu, w szczycie sezonu. W tym czasie, zamiast gości z pieniędzmi stacjonują tu niezwykli goście z potrzebami. Uczestnicy Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Młodzieży Niepełnosprawnej - Impresje Artystyczne. Ale wracając do najprostszej z opcji przedstawienia Wam tej niezwykłej historii, przytoczę rozmowę z Panem Mirosławem Satorą, prezesem Fundacji Pro Omnibus.

Od czego to się zaczęło?

Moje życie układało się tak, że los stawiał na mojej drodze wielu ludzi niepełnosprawnych, w przypadkowych spotkaniach, ale i w pracy zawodowej. Przed laty byłem dziennikarzem i redaktorem naczelnym lokalnej rozgłośni radiowej Las Vegas. Prowadziłem tam m.in. program "Bez znieczulenia", w którym rozmawiałem z osobami z niepełnosprawnościami. Różnymi, niektórzy urodzili się z pewnymi trudnościami, inni ucierpieli na skutek wypadku. Studio znajdowało się na trzecim piętrze wieży ciśnień, zdarzało mi się więc wnosić gości na plecach, żeby móc wykonać swoją pracę. Na początku wszyscy mówili, że tematyka jest niemedialna, ale już po pierwszych odcinkach zaczęły pojawiać się pytania, kto będzie  następnym gościem. A byli to ludzie ciekawi, często tacy, po których na pierwszy rzut oka nie było widać choroby, a jednak byli tykającą bombą. 

Na Festiwalu też zdarzają się takie osoby?

Tak, często mamy młodzież z przypadłościami, których gołym okiem, spod odświętnych ubrań nie widać. Wtedy zawsze pojawiają się pytania: Co mu właściwie jest? Bo jeśli ktoś nie ma nogi, to to widać, a jest wielu chorych, którzy pozornie wyglądają na zdrowych, a pod ubraniem noszą pompę, która podaje lek ratujący życie. Pominięcie jednej dawki może oznaczać koniec.

Publiczność nie dopytuje?

Czasem próbują dowiedzieć się od nas, ale wtedy odsyłamy ich do samych uczestników. Uważam, że mówienie o chorobach, np. w czasie zapowiadania uczestnika przed występem, nie tylko go stygmatyzuje, ale też niepotrzebnie przypomina mu o tym, o czym przecież ten Festiwal ma pomóc mu zapomnieć. Młodzież przyjeżdża tu, żeby zapomnieć o codziennych ograniczeniach, pokazać swój talent, a nie wystawiać się na litościwe spojrzenia. 

Łatwiej jest tym, którzy urodzili się z niepełnosprawnością?

Trudno powiedzieć jednoznacznie. Ktoś, kto urodził się niewidomy, czy z porażeniem, nie zna innego życia. Ale bywa, że niepełnosprawność dotyka ludzi, którzy zaznali życia z pełną sprawnością. Pół biedy, jeśli niepełnosprawność jest wynikiem choroby. Nie chciałbym mówić, że można się na to przygotować, ale jeśli stopniowo tracimy wzrok, można powoli uczyć się zastępować go innymi zmysłami. Największy cios psychiczny przeżywają chyba ci, którzy tracą sprawność na skutek wypadku. Oni nie mają czasu na oswojenie, podobnie zresztą, jak ich rodziny, przyjaciele. Wszyscy nagle znajdują się nagle w nowej i niełatwej sytuacji. Tacy goście zawsze byli dla mnie i słuchaczy cenni w audycji. Bo uświadamiali, że życie może zmienić się w ułamku sekundy. Dzięki tym rozmowom wszyscy uczyliśmy się, jak się w takiej sytuacji zachować.

Oni chcą o tym mówić?

Kiedy zapowiadam kolejnych uczestników festiwalu, staram się zwrócić uwagę publiczności na tekst utworu, który zostanie wykonany za chwilę. Uczestnicy sami dobierają repertuar, najczęściej są to bardzo znane utwory, ale wykonawcy wybierając konkretny utwór zwykle chcą coś przekazać. Ludzie potem mówią, że słyszeli wcześniej daną piosenkę setki razy, ale dopiero teraz rozumieją o czym ona tak naprawdę jest.

Łatwiej jest opowiedzieć swoją historię cudzymi słowami?

Przed laty w Festiwalu brała udział Danusia, piękna dziewczyna, jeździła na wózku, bardzo schorowana, doskonale wykształcona, dwa fakultety, trzy języki, niezwykle utalentowana wokalnie. Śpiewała piosenkę Edyty Geppert "Ja się nie skarżę na swój los". Na widowni było kilka tysięcy ludzi. Nie było żadnego twardziela, wszyscy płakali na tym występie. Danusia miała prawo skarżyć się na swój los, bo dotknął ją okrutnie, a ona z pięknym uśmiechem zaśpiewała o tym, jaka jest szczęśliwa. Niestety ten los do końca nie był dla niej łaskawy. Zmarłą we własnym domu, zadławiła się kolacją w czasie, kiedy cała jej rodzina oglądała jakiś serial w drugim pokoju. Trzy lata temu byłem na pogrzebie innego uczestnika Festiwalu, który zmarł w identycznych okolicznościach...

Boli za każdym razem?

Za każdym razem równie mocno. Ci ludzie stają się naszą rodziną. Wzruszamy się z nimi, płaczemy ale i cieszymy. Za czasów pierwszych Festiwali, jeszcze z Grażyną Świtałą, mieliśmy takiego uczestnika, Przemek był niewidomy, miał raka. W tamtym czasie uczestnicy występowali w duecie z popularnymi artystami. Z czasem odstąpiliśmy od tego, bo chcemy, aby to Młodzież była gwiazdami tej imprezy, a znane nazwiska odwracają od nich uwagę. Wtedy Przemek bardzo chciał zaśpiewać z Grzegorzem Markowskim, próbowaliśmy ze wszystkich stron, ale zwyczajnie nie było takiej możliwości. Grzegorz razem z Perfectem koncertował w tym czasie w Toruniu i dotarła do niego informacja o marzeniu Przemka. Zawsze będę twierdził, że Grzegorz jest nie tylko wielkim artystą ale przede wszystkim Wielkim Człowiekiem. Zaplanował swój koncert tak, że udało mu się dojechać do Ciechocinka dokładnie w momencie, kiedy Przemek wychodził na scenę. Wyszedł zaraz za nim i pięknie razem zaśpiewali, po czym Grzegorz wrócił szybko do Torunia, bo tam czekała na niego publiczność.

Pozornie niewielki gest, ale o wielkim znaczeniu.

Ogromnym. Jest taki zespół Partita, który w tej chwili nie jest już bardzo popularny, ale w swoim czasie byli bardzo znani. Sam nigdy nie byłem ich wielkim fanem, zwłaszcza jednego człowieka, który, mówiąc wprost, strasznie mnie irytował - Andrzej Frajndt. Nie umiem tego uzasadnić, tak było i już. Kiedy Grażyna Świtałą już nie prowadziła koncertów, częściowo przejąłem za ten Festiwal odpowiedzialność pojawił się pomysł, żeby Partita pojawiła się na naszej scenie. Pojechałem do Warszawy, żeby się jakoś z Andrzejem umówić. Chciał podpisać umowę, więc podpisaliśmy, choć nie była to częsta praktyka. Drugiego dnia Festiwalu okazało się, że muszą wyjechać wcześniej, bo nazajutrz grają koncert w Rzeszowie, więc przed nimi długa droga. Rozliczyliśmy się, pożegnaliśmy, pojechali. Po kilkunastu minutach słyszę, że Partita śpiewa na scenie. Pomyślałem, że akustyk pomieszał taśmy, wstałem, żeby pójść do niego, po drodze na scenie zobaczyłem, że zespół faktycznie jest na scenie. Po bardzo udanym koncercie zapytałem ich co się stało. Któraś z dziewczyn, już nie pamiętam czy Lusia (Ludmiła Zamojska) czy Ania (Anna Pietrzak), że jechali samochodem Andrzeja i byli już prawie pod Kutnem, kiedy Andrzej nagle zahamował i mówi "Ludzie, no co my robimy? Przecież jak Mirek nas zaprosił, to chyba chciał, żebyśmy tam byli" i zawrócił, tak po prostu. Dziś z irytującego gościa, stał się moim najlepszym przyjacielem. Jeden gest zmienił naszą relację.

Mówił Pan o Grażynie Świtale

W czasie, kiedy jeszcze pracowałem w radiu Grażyna (pseudonim artystyczny Grażyna Kettner) miała taki pomysł, żeby zorganizować w Ciechocinku taki powiatowy przegląd piosenki młodzieży niepełnosprawnej. Stwierdziłem, że może warto trochę podbić stawkę "Grażynko, to może jednak Festiwal?" - zapytałem "No w sumie może i tak" odparła, "To może wojewódzki?" "Też fajnie!" I tak doszliśmy do ogólnopolskiego, który potem i tak musieliśmy rozszerzyć, bo dziś mamy międzynarodowy. Ta rozmowa odbyła się w 1994 roku. Festiwal zaczął się dopiero dwa lata później.

Sporo czasu na zorganizowanie.

Nie do końca. Grażyna wpadła do nas i mówi "Słuchajcie, robię ten festiwal!" "Super! Kiedy?" "Za dwa tygodnie!" Więc czasu było raczej mało. Ona tak wpadała do nas jeszcze kilka razy i zachęcała nas do zapału, ale nic poza tym zapałem nie mieliśmy. W końcu mówię "Grażka, bo nam zaraz ta muszla spłonie od tego zapału, a Festiwalu nie ma. Mów co my mamy robić!"Bo ona wiedziała, co ona ma robić, ale nie mówiła wprost czego oczekuje od nas. W końcu się udało, podzieliliśmy się obowiązkami i pierwszy Festiwal się odbył, a po nim kolejne. W 2001 roku się nie udało, miało na to wpływ kilka czynników, bo obiecane pieniądze się nie pojawiły, a  co gorsze u Grażyny pojawiły się problemy zdrowotne.W międzyczasie zdecydowałem się założyć własną Fundację Pro Omnibus, a trwało to dwa lata.


Na kolejną część tej historii zapraszam Was już za tydzień i uwierzcie mi warto czekać.
Okiem Żywiciela: Chcecie bajki?

Okiem Żywiciela: Chcecie bajki?

Już od jakiegoś czasu chciałem spróbować napisać bajkę dla dzieci. Czasem raczę chłopaków jakimiś opowieściami, które wymyślam ad hoc i ta powstała dokładnie tak samo z tą różnicą, że postanowiłem ją spisać, a więc oto bajka:


pixabay

W pewnym miasteczku mieszkał czarnoksiężnik i jak to na czarnoksiężnika przystało miał wieżę, a w niej bibliotekę, tam właśnie swoją norkę miał nasz szczurek. Szczur jak to szczur na początku po prostu grabił spiżarnię i wkurzał gospodynie. Ale ponieważ szczury to bardzo inteligentne zwierzątka to z czasem coraz bardziej się interesował tym, co robił czarnoksiężnik.

Widział, jak ten konstruuje różne zaklęcia przy pomocy różnych magicznych ksiąg i składników.
Przyglądał się temu, co miesza i co rozciera w moździerzu ale najbardziej ciekawiły go opowieści jakie snuł czarodziej, miał On bowiem zwyczaj czytania na głos i właśnie te czytane na głos opowieści tak ciekawiły szczurka.

Dzięki księgom czytanym przez maga poznał wiele przygód. Różnych mężnych wojowników, ale wiedział,że to nie jest życie dla niego, bo co to za życie, kiedy cały czas musisz okładać kogoś mieczem albo grabić jakieś skarbce i dźwigać złoto. Jak przełknąć kawałeczek pachnącej słoninki jeśli ciągle gdzieś galopujesz na koniu albo atakujesz jakieś potwory. Poza tym, co to za życie, które potrafi zakończyć byle przeoczony chłystek z zardzewiałymi widłami, który wbija je Tobie w zadek, a Ty umierasz od gangreny.

To zdecydowanie nie było zajęcie dla niego, tak samo nie interesowało go życie tych wszystkich książąt, którzy biegali po różnych zamkach i wieżach i ratowali te wszystkie księżniczki. Nie dość, że robota też do bezpiecznych nie należała to na końcu dostawałeś marudną, wredną, zdziwaczałą od siedzenia w wieży księżniczkę, która była uczulona na gluten i sierść Twojego ulubionego wierzchowca. Bez sensu! Żadna z tych księżniczek nie dorastała do pięt córce szewca, z którą przyjaźnisz się od dziecka, nie umie tak dobrze rzucać kamieniami, ani nie umie ugotować takiego gulaszu. Szkoda, że nawet w baśniach nie można się ot tak po prostu ożenić z córką szewca zamiast księżniczki. Nie, to też nie było życie, w którym widziałby się nasz szczurek.

Za to bycie podróżnikiem to zupełnie inna sprawa. Świeże powietrze, otwarte przestrzenie, wymyślanie nazw różnym górom i morzom, których potem będą musieli używać inni. Wyobrażacie sobie nazwać jakąś dolinę Kocia Pupa i patrzeć jak to wpisują na mapy? Co prawda to też ciut niebezpieczne zajęcie, ale za to jesteś sam sobie szefem, dużo nowych znajomych i te widoki z bocianiego gniazda na statku, ehh.

Jak już Szczurek zrozumiał kim chce być w życiu to nie pozostało nic innego niż to zrealizować. Szczurek wiedział, że słowa maja wielka moc, wiec postanowił te moc wykorzystać. Najpierw pilnie obserwował te male robaczki, które z taka pilnością śledzi czarnoksiężnik i porównywał je z dźwiękami, które wydawał. Tak nauczył się czytać. Potem było już prosto. W pewnej księdze znalazł zaklęcie transmutacji czyli zmiany kształtu. W skarbcu maga znalazł wszystkie potrzebne składniki i był gotowy do swojego wielkiego kroku. Szczurek zniósł wszystkie potrzebne składniki do pomieszczenia jak najbardziej oddalonego od sypialni maga i przygotował zaklęcie. O północy, bo w bajkach takie rzeczy powinny dziać się po poważnych porach wypowiedział zaklęcie. W jednej chwili ze szczura zamienił się w przystojnego młodzieńca. Ponieważ w środku dalej był szczurem, a nie jakimś lekkomyślnym człowiekiem dokładnie wiedział gdzie znaleźć ubranie.

O świcie wypływał już na pokładzie pięknego żaglowca, który nazywał się Victoria. Kazał do siebie mówić Ferdynand i zmierzał ku nowym przygodom. Ale to już temat na kolejną opowieść...


Jeśli mogę Was o coś prosić to przeczytajcie ją swoim dzieciom i przekażcie mi jak im się podobało. Bardzo jestem ciekaw co powiedzą o tym dzieci.
Początek roku szkolnego

Początek roku szkolnego

Drodzy rodzice, przeżyliśmy! Jest piątek dzieci są w placówkach po raz piąty w tym roku szkolnym. Udało się. Co się będziemy oszukiwać - łatwo nie było, ale dało się. Trochę się zmieniło, trochę zostało po staremu, ale idziemy na przód, zaczęliśmy nasz trzeci rok życia na wsi i nadal nie chcemy wracać do miasta, więc za nami w tym tygodniu same sukcesy.




Dobra nie same, bo w tym tygodniu udało nam się już raz zaspać, to znaczy mi, bo dzieci to na luzaku. Mam taki zwyczaj, o którym już nie raz Wam pisałam, że wstaję przed dziećmi, wypijam kawę i odzyskuję łączność z wszechświatem, zanim zacznę paniczy budzić. Potem wypijam drugą kawę do ich śniadania i już mogę wsiąść do samochodu, żeby bezpiecznie towarzystwo dowieźć do celu. W czwartek się nie udało...

Od początku


Wystartowaliśmy, jak u Hitchcocka, a potem poszło już z górki. Rozpoczęcie w szkole i w przedszkolu było na 9:00, Michał wziął więc wolny dzień i ustaliliśmy, że on pójdzie w Zetem, ja z Tedem, a potem do nich dołączę, bo wiadomo, że u starszego będzie dłużej. Wyprasowałam wszystkie koszule dziecięce jakie mamy w domu, bo może z czegoś wyrośli... Jak się okazało przy ubieraniu ze wszystkiego wyrośli przez lato. Poszli więc w takich odzieżowych kombinacjach, że nawet nie będę Wam tłumaczyć, bo to byłoby, jak próba opowiedzenia fabuły "Mody na sukces". Z domu wyjechaliśmy pół godziny przed uroczystością. Oczywiście zarówno parking w szkole, jak i ten w przedszkolu były pełne. Znaleźliśmy miejsce, jakiś kilometr od placówek.... Wypakowaliśmy się i wpadliśmy na rozpoczęcie spóźnieni o 10 minut...

Nowości


W Teda grupie jest nowa pani, przychodzi do dzieci dwa razy w tygodniu, no powiem Wam dla mnie, mimo zachwytów ogółu, szału nie robi, ale nie będę  o tym pisać, mówiłam na ten temat na insta story, jak macie ochotę być mega na bieżąco, to tam zapraszam. Co innego nowa nauczycielka wspomagająca Zygmunta. Żeby było jasne, pani, która towarzyszyła mu w ubiegłym roku była bardzo, bardzo fajna. Ale nowa, w niczym jej nie ustępuje, a przy tym, mam wrażenie, że ja i ona bardzo spotykamy się temperamentami. Widzę tu nadzieję.

Chłopcy


Zygmunt, nie wiem, czy za wsparciem wspomagającej, czy na wskutek dojrzałości mojego syna, ale nagle przestał mieć więcej zadane niż reszta. Wychodzi ze szkoły zadowolony, uśmiechnięty i świadom swojej fantastyczności, w końcu nie rozpacza, że musi iść do placówki, wraca, odrabia lekcje i zajmuje się sobą. Ted, jst bardzo dumny, że chodzi do zerówki, pisanie nagle przestało mu przeszkadzać, przyjął na klatę obowiązki i jest z siebie strasznie dumny. Fajnie jest.

Koszta


Obiecałam Wam, że policzę, ile to wszystko kosztuje i zrobię to, dajcie mi jeszcze chwilę, bo zebranie w szkole, dopiero we czwartek. Dziś mogłabym policzyć publiczne przedszkole, ale nie zrobię tego, bo piątek nie jest od tego, żeby się denerwować... Tanio nie jest. Ale cóż, zostaje nam uśmiechnąć się do losu, bo to dobrnęliśmy do finiszu tego dziewiczego tygodnia i żyjemy, ja osobiście dziś wieczorem lecę po Anetę i jadę się odmóżdżać z dala od stada ;)
Wrześniem w twarz

Wrześniem w twarz

Zaczął się rok szkolny, chyba wszyscy to zauważyliśmy, nie da się nie zauważyć. Sklepy są pełne rodziców próbujących dokupić jeszcze brakujące kleje i spodenki na WF. Parkingi pod szkołami przeżywają prawdziwe oblężenie pod naciskiem samochodów rodziców pierwszaków. A w poradniach psychologiczno-pedagogicznych telefon nie przestaje dzwonić.


Pixabay/jarmoluk

Wczoraj sama wykonałam taki telefon, dodzwoniłam się szybko. Ucieszyło mnie to, bo Zygmunt chodził tam na Trening Umiejętności Społecznych, z którego byliśmy bardzo zadowoleni, a Teodor trafił tam do logopedy, takiego, z którym w końcu zaczął robić postępy i to ogromne. No więc dodzwoniłam się.

Miła rozmowa?


Pani odebrała, przedstawiłam się, powiedziałam w żołnierskich słowach o co mi chodzi, bo wiadomo, kobieta dzienni odbiera jakiś milion telefonów, pod budynkiem stoi pięć milionów interesantów, a ona też może chcieć napić się kawy, czy pójść do toalety. Moje dzieci, jako "stały klientów" zapisuje się w zasadzie dla formalności. - Niestety mam dla Pani złą wiadomość. W tym roku nie będzie TUSu - odpowiedział mi smutny głos w słuchawce. ALE JAK TO?! Przecież kompocik zawsze był! Ano w tym roku kompociku nie będzie. Logopeda - tak TUS - nie.

Rozczarowanie


Nie dopatruję się tu złej woli osób pracujących w Poradni, jestem przekonana, że recepcjonistka nie udawała żalu. Jestem przekonana, że jeśli nie ma tych zajęć, powód był ważny. Podobno nie dało się zorganizować tego czasowo. A jak nie wiadomo o co chodzi... Strasznie to smutna historia, bo dzieci nie tylko chętnie chodziły na te zajęcia, ale też uczyły się na nich bardzo przydatnych rzeczy, zawiązały się tam fajne znajomości... I co? I koniec.

Poradnie


Z moich osobistych doświadczeń (nie wiem, jak jest w innych poradniach, my byliśmy w trzech) wynika, że pracują tam naprawdę dobrzy specjaliści, ludzie lubiący swoją pracę i posiadający niemałą wiedzę i doświadczenie. Kolejki do Poradni są długie, korzystają z nich również ludzie, którzy nie są w stanie zapewnić swoim dzieciom prywatnej terapii, bo ich po prostu na to nie stać. Ta terapia przynosi efekty, jest coraz lepiej i nagle BACH! Nie ma. Smutno. Bardzo smutno.
Okiem Żywiciela. Po czym poznać,że dasz radę być Ojcem?

Okiem Żywiciela. Po czym poznać,że dasz radę być Ojcem?

Kiedyś po internecie krążył taki całkiem śmieszny tekst o tym jak to jest być ciąży. Żeby się o tym przekonać według tekstu należało na stałe przywiązać sobie dziesieciokilowy worek grochu na brzuchu, włosy pociągnąć smalcem ,bo i tak nie będziesz miał czasu ich myć, co miesiąc zanieść aptekarzowi kilka stówek ,a resztę oddać w spożywczym. To był naprawdę niezły tekst i zaskakująco prawdziwy. Jeśli oczekujesz, że ja powiem Ci czy dasz radę być Ojcem, to zastanów się jeszcze raz. Ja jestem tylko człowieczkiem z internetu, a nie wyrocznią, która zna Ciebie i Twoje życie. Mogę Ci tylko powiedzieć co ja myślę na ten temat.


Rainer_Maiores/Pixabay

Co zmienia dziecko? Zależy dla kogo, jeśli Cię ono nie obchodzi i nie masz zamiaru się nim zajmować to po prostu będzie trochę więcej awantur w domu, ale skoro nie obchodzi Cię własne dziecko to co ma Cię obchodzić ta lask, ,która krząta się w kuchni i płacze po kątach. Tylko czy na pewno tego chcesz?

Myślę,że właściwsze pytanie to: Gdzie chciałbyś żebyście Ty i Twoje dziecko dotarli za 20 lat? Jeżeli chciałbyś zbudować z nim fajną relację, nie rezygnując przy tym z wpojenia mu paru zasad i nauczenia wielu ważnych rzeczy, a przy tym rozumiesz, że to inny człowiek, który będzie miał swoją drogę ,a nie przedłużenie Twojego życia, to gratuluję właśnie zapisałeś się do kółka Syzyfów amatorów. Żart. Prawie.

Dobra Matka dla dziecka poświęca mnóstwo czasu, prawie całe serce, wiele sił, zdrowia i pieniędzy, często karierę i czasem trochę urody, a dobry Ojciec poświęca mnóstwo czasu, prawie całe serce, wiele sił, zdrowia i pieniędzy, czasem karierę.

To naprawdę nie musi być dla każdego i nie ma żadnego wstydu w tym, że nie chcesz/nie chcecie dziecka po prostu trzeba być uczciwym w tej kwestii, jak i w innych w związku, ale jeśli już się zdecydujesz, to przygotuj się na mniej czasu, kumpli, kasy, rozrywek, wyjazdów i o wiele mniej ciszy i spokoju. Za to możesz zostać Panem Miyagi, Johnem Keatingiem ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów i Bobem Budowniczym w ciągu jednego życia.

Czy będzie ciężko? Jeśli musisz pytać, to znaczy, że wiesz zdecydowanie za mało. Kiedy warto się decydować? Nie wiem, ale stabilny związek z partnerką, której ufasz to dobry początek, problemy będą zawsze, ale jak jesteście drużyną to macie większe szanse. Bądźcie drużyną, tego Wam życzę.
Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger