Daje Owsiakowi. Co roku

Daje Owsiakowi. Co roku

Nie będę się bawić w poruszanie publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Nie będę komentować postępu szczepień, ani statystyk dotyczących covid. Dość mam tego co się dzieje wokół i dość mam sieczki, jaką robi się z naszych mózgów. Przypomnę Wam o czymś, co jest dziś ważne, tak naprawdę. Solidarność społeczna. Niezależnie od tego czy serce macie po lewej czy po prawej stronie. Czy obchodzicie Boże Narodzenie, Hanukę, Walentynki czy Dzień Świstaka. 


fot. Aleksander Majdański photography



Mamy w naszym kraju fenomen na skalę światową. Raz w roku ludzie z dumą przyklejają naklejki do swoich ubrań, mimo że zimno wychodzą z domów, nawet teraz, kiedy nie bardzo można i sięgają do portfeli, nawet jeśli nie są przepastne i zrzucają się na sprzęt medyczny dla polskich szpitali, po to, żeby nikt nie został bez pomocy, kiedy najbardziej jej potrzebuje.


Sami korzystaliśmy

Kiedy Teodor był mały bardzo chorował, bywało, że spędzaliśmy czas w szpitalu, wszystkie te pompy do leków, łóżeczka, aparaty z tlenem były oznaczone czerwonym serduszkiem. Nawet dziś, kiedy o tym piszę łza kręci mi się w oku. Pewnie, gdyby WOŚP nie kupił wszystkich tych sprzętów, w budżecie państwa musiały by się znaleźć na nie pieniądze, ale nie musiały, bo my się na to wszystko zrzuciliśmy, więc rządowe pieniądze poszły gdzieś indziej. A może by się nie znalazły? Kto wie. Ważne, że sprzęty są i służą dużym i małym. Ratują życie. Jak te respiratory kupione szybko przez Fundację, kiedy rząd kupił nie takie jak trzeba. Żeby nikomu nie zabrakło, niezależnie od tego, czy choruje na wirus roku, czy na inną chorobę. 


Zawsze wrzucamy

Niezależnie od pogody w dniu finału WOŚP wychodzimy, żeby znaleźć wolontariuszy i dorzucić swój grosik do puszki. Od kilku lat przy okazji zakupów w Lidlu zasilamy puszkę stojącą przy kasie, ale to i tak nie powstrzymuje nas od niedzielnego spaceru. Zaglądamy też na aukcje na Allegro, zawsze coś nam wpadnie w oko, zasilamy wirtualne skarbonki znajomych i mbanku, bo do każdej wpłaty dorzuca trochę kasy od siebie. Robimy to, bo czujemy, że tak trzeba, że dobro wraca, że warto pomagać. Warto uczyć tego dzieci. 


Zróbmy to razem

W zeszłym roku w czasie 28. Finału WOŚP zebrano 186 133 610,66 zł to ponad 11 milionów więcej niż w 2019 roku. Dziś (czwartek wieczór) na koncie zbiórki na rzecz 29. Finału jest ponad 30 milionów. Ostateczne wyniki poznamy dopiero w marcu. Ale już dziś namawiam Was, nawet jeśli to tylko złotówka - wrzućcie ją do puszki. Zróbmy razem coś dobrego. Rozwalmy system, niech będzie 200!

Zagraj z mBankiem <KLIK>

Wrzuć do Puszki Saszy i Loni <KLIK>

Licytuj na Allegro <KLIK>

Wpłać bezpośrednio do Fundacji <KLIK>


Warto to robić!

Jeśli nie przekonuje Was solidarność, wsparcie, wyjście z całego tego cyrku choćby na chwilę, to coś Wam powiem. Naukowcy odkryli, że pomaganie innym znacznie obniża u ofiarodawcy poziom stresu. Osoby, które na co dzień wykonują dobre uczynki względem innych, choćby drobne, jak przytrzymanie komuś drzwi, czy wrzucenie nawet minimalnej kwoty do puszki na zbiórkach charytatywnych, znacznie lepiej oceniają swoje zdrowie psychiczne, częściej się uśmiechają i mówią, że są szczęśliwi. Jeśli nie dla innych, zrób to więc dla siebie. Ponad podziałami.




Co robić we dwoje? Wy mi powiedzcie!

Co robić we dwoje? Wy mi powiedzcie!

 Zapytał ,,Kiedy w tym roku robimy Walentynki? Myślisz, że jest szansa, że rodzice wezmą chłopców na weekend?" Hmm, ten temat powraca co roku jak bumerang, w zeszłym roku się udało, chyba tydzień prze walentynkami wybraliśmy się na romantyczną kolację. Stolik w Płockiej Wieży Ciśnień mieliśmy zarezerwowany na 13:00, po kolacji nieomal w południe wybraliśmy się na spacer po molo, wywiało nas tak, że cud, iż udało nam się przeżyć. Potem szybkie naleśniki na Starówce i o 17:30 byliśmy z dziećmi. To było bardzo udane wyjście <KLIK>




W tym roku Szanowny Małżonek marzy o wolnym weekendzie, coś czuję, że w obecnej sytuacji (remont kuchni w rozkwicie, dziś straciliśmy parapet na rzecz blatu, którego jeszcze nie ma <KLIK>) ta wolność może mieć nieco inny wymiar, niż wymarzył. Ale jego dzisiejsze pytanie wywołało u nas dyskusje o tym, że w sumie, to straszni z nas nudziarze. Więc dziś, powiedzcie nam, co robicie razem, w parach, bo my mamy dziurę w mózgu. Opowiem Wam co przerobiliśmy.


1. Przed pandemią zdarzało nam się wychodzić

Czasem na kebaba, czasem na kolację, choćby w środku dnia... Dziś ciężko to zorganizować, bo jedzenie kebaba na parkingu mnie nie kręci. Cała ta otoczka, która odbywa się w momencie wyjścia do restauracji jest ważniejsza niż jedzenie. Ostatnio Zet mnie oświecił, że nasze kubki smakowe odróżniają tylko smaki: słodki, słony, gorzki i kwaśny, co ty jemy cukier czy arbuza wiemy dzięki węchowi i wzrokowi. Każda moja komórka wie co je i czy jej smakuje, kiedy całe otoczenie jest przyjemne. Knajpy odpadły.


2. Wieczór przy drinku

Na początku nawet bywało fajnie, ćwiczyliśmy różne smaki, różne składy, próbowaliśmy wino, porównywaliśmy whiskey różnych marek. Ale ile można pić. Tak, żeby czerpać z tego przyjemność, a nie uprawiać sport? Znacznie rozsądniej jest wypić lampkę wina do kolacji. Spożywanie, jako rozrywka - odpada.


4. Gry

Był taki moment, kiedy z przyjemnością graliśmy w Doble, Sen, czy Smoki. Ale robimy to od marca z przerwą na lato i... znudziło się nam. Bywają wieczory, że nadal sięgamy po gry, ale nie daje nam to takiej przyjemności, jak na początku. Gry wyleciały z repertuaru. 


5. Netflix

Na samym początku, jak tylko staliśmy się posiadaczami dostępu do tej platformy, wydawało mi się, że będziemy oglądać dniami i nocami i nigdy nie przepatrzymy tych wszystkich skarbów. Obejrzeliśmy Lucyfera, Atypowego, Modern Family, Glee, Designated Surviwor, Zaczęliśmy kilka kolejnych seriali, których pewnie nigdy nie skończymy, bo zarówno Dom z papieru, jak i Academia Umbrella nas rozczarowały. No i masz babo placek, nawet od Netflixa trzeba zrobić detoks...


Wiem, że można czytać, ale to ciężko robić razem, można po prostu rozmawiać (ale my rozmawiamy ze sobą cały dzień, od początku tego cyrku obydwoje siedzimy w domu rozmawiamy ponad ekranem komputera). O wieczornych spacerach we dwoje nie ma mowy, bo dzieci nie można samych zostawić. I tak się zastanawiamy, zupełnie poważnie, co Wy robicie wieczorami razem? A może ten czas spędzacie zupełnie oddzielnie. Może to tylko my sobie wymyśliliśmy, że chcemy inaczej? A może zwyczajnie powinniśmy kupić zwykłą antenę i oglądać wieczorami głupoty? 


A no i to już przerobiliśmy ;) <KLIK>

Czerwone curry z kurczaka z warzywami

Czerwone curry z kurczaka z warzywami

 Jak w Lidlu zaczyna się tydzień azjatycki, to nie ma możliwości, żebym go przepuściła, uzupełniam wtedy zapasy mleka kokosowego, japońskich makaronów, a przede wszystkim przypraw. Muszę kiedyś zrobić taką listę rzeczy, które warto wtedy kupić. Bo większość z nich sprawdziłam i wiem, po co warto sięgnąć. Jednak tym razem tego nie zrobiłam, w Lidlu już w środę były pustki, więc obiecuję się poprawić następnym razem. Dziś pokażę Wam fajne danie, które można szybko przygotować, a warto, bo rozgrzewa, jest smaczne, kolorowe i pełne warzyw. 





Polecam więc Waszej uwadze kurczaka w czerwonym curry, ilość którą podaję spokojnie wystarczy na sześć dużych porcji.

Składniki:

1 kg polędwiczek z piersi kurczaka

1 czerwona papryka

2 duże garści zielonej fasolki szparagowej (mrożonej)

4 łyżeczki czerwonej pasty curry

jasny sos sojowy

4 ząbki czosnku

1 cebula

200 ml mleka kokosowego

150 g ryżu

filiżanka białej lub zielonej herbaty jaśminowej

2 łyżki oleju rzepakowego


Do dzieła

Kurczaka oczyszczamy i kroimy w paski, w woku rozgrzewamy olej, dodajemy do niego pastę curry i podsmażamy krótko, dodajemy pokrojony w cienkie plasterki czosnek. Fasolkę gotujemy na parze przez 5-7 minut. Do woka dodajemy pokrojonego kurczaka, kiedy się usmaży dorzucamy cebulę, krótko smażymy, doprawiamy sosem sojowym. Dodajemy pokrojoną paprykę i podgotowaną fasolkę, zalewamy mlekiem kokosowym i gotujemy do lekkiego zredukowania i zgęstnienia sosu. 

Do garnka wsypujemy ryż i zalewamy wodą, zaparzamy też herbatę w niewielkim naczyniu, kiedy ryż zacznie wrzeć dodajemy herbatę i solimy. Ryż gotujemy do miękkości. Danie podajemy z ryżem i ulubioną sałatką, u nas był to ogórek kiszony i por wymieszane z łyżką majonezu i odrobiną keczupu doprawione świeżo mielonym pieprzem. Danie fajnie komponuje się ze świeżą kolendrą. 

7 razy stanęło mi serce. Koszmary macierzyństwa

7 razy stanęło mi serce. Koszmary macierzyństwa

Macierzyństwo jest fajne, daje mnóstwo radości, stawia przed nami nowe wyzwania, motywuje do działania, sprawia, że zawsze jest do kogo się przytulić <KLIK - żeby sprawdzić dlaczego warto>, daje najczystszą miłość i mnóstwo satysfakcji. Ale macierzyństwo, a właściwie rodzicielstwo, bo nie zamierzam nikomu umniejszać, to coś jeszcze. To mrożące krew w żyłach momenty, które sprawiają, że odkrywasz, że żaden strach, którego dotąd doświadczyłaś/-łeś, tak naprawdę nawet się nie zbliżył do tego, jak można się bać o własne dziecko.


Zet, fot. Teodor Klepczyński


Jak wiecie, albo nie, mam trzech synów, gdybym zapisywała wszystkie sytuacje, w których stanęło mi serce i mnie zatkało, to przez tych dziesięć lat doświadczenia rodzicielskiego spokojnie pyknęłabym dziesięciotomową encyklopedię o tym, od czego można osiwieć. Tylko uprzedzam, że nie cały ten artykuł będzie poważny, bo z perspektywy czasu, niektóre sytuacje wydają mi się zabawne (głównie te bez krwi). Ale i do pozostałych nabrałam już trochę dystansu. Do bycia rodzicem nie da się przygotować, dzieci upadają, ranią się, znikają z pola widzenia... Żadna z tych sytuacji nie świadczy o tym, że jesteśmy złymi rodzicami. Chronimy jak umiemy, ale dzieci są baaardzo kreatywne.


1. Jak Zet rozwalił wargę

To było moje pierwsze brutalne zderzenie z rzeczywistością. Syn pierworodny miał jakieś 11 miesięcy i 28 dni, Stary wrócił z pracy, siedzimy na dywanie, bawimy się z naszym jedynym dzieckiem, rozmawiamy. Opowiadam mu o tym, że przeczytałam, iż mało które dziecko doczeka pierwszych urodzin nie rozciąwszy wargi. Właśnie rozwodzimy się nad tym, jakim to trzeba być strasznym rodzicem, żeby dziecka nie dopilnować, na co nasz pierworodny, jak stał tak padł, płasko na twarz, na drewnianą zabawkę i rozwalił usta. Równiutko między nami. Dwa, może trzy dni przed pierwszymi urodzinami. Właśnie takim trzeba być rodzicem.


2. Rysa na nosie

Zet generalnie miał tendencje do lecenia na twarz. Kilka miesięcy później nadeszła zima, śnieg, mróz, młody ubrany, jak ludzik Michelina, pełen kombinezon operacyjny, wydziergany przez babcie komin, który spokojnie mógłby służyć za śpiwór, czapka uszatka i takie malutkie śmieszne buciki za kostkę. Wróciliśmy ze spaceru, wyjęliśmy dziecko z wózka postawiliśmy na podłodze, a on jak pocisk na twarz. Michał próbował go ratować, wystawił rękę z nadzieją, że złapie, ale tylko zdarł mu skórę z nosa, na białą posadzkę, tuż przed dzieckiem spadła kropla krwi. Głowa szczęśliwie zatrzymała się na ojcowskim bucie. Blizny brak.


3. Blizna na całe życie

To już historia wcale nie zabawna z Teodorem w roli głównej. Mieszkaliśmy w bloku, na niskim parterze z ogródkiem. Michał robił na zewnątrz drewniana wielką skrzynię dla sąsiadów, wstawił ją do środka, bo zaczęło kropić. On odwrócił się po narzędzia, ja wyszłam do kuchni nałożyć obiad, Zet oglądał bajkę, dwuletni Teodor bawił się na podłodze. Nagle krzyk, płacz i Michał z dzieckiem na rękach. Okazało się, że Teodor wstał i zasłonił bratu telewizor, Zet go więc delikatnie popchnął, mały upadł twarzą na kant skrzyni i rozciął skórę tak, że nie byliśmy w stanie stwierdzić, czy krew leje się z czoła, czy z oka. Cztery szwy i elegancka blizna do końca życia, na środku czoła. O wyprawie do szpitala nawet nie będę Wam pisać, bo to historia, na oddzielną opowieść, ale tak, zdecydowanie wtedy czuliśmy strach, jakiego wcześniej żadne z nas nie doświadczyło.


4. Musimy oddać dziecko?!

To się będę usprawiedliwiać hormonami po porodzie. Bo bałam się tylko ja, a reszta się ze mnie nabijała. Kiedy wróciliśmy z Teodorem ze szpitala, przyszła położna na rutynową wizytę, w czasie rozmowy zapytała: ,,Ile macie tu m2?", zgodnie z prawdą odparłam, że lekko ponad 40. Na co kobieta zrobiła dziwną minę i mówi; ,,Oj na osobę powinno być minimum 12m2". Nim zdążyłam pomyśleć, jak to zabrzmi zapytałam: ,,Ale jak to? Musimy oddać jedno dziecko?!" Na co położna z Michałem parsknęli śmiechem, a ja zamiast zastanowić się dlaczego, nadal desperacko kombinowałam, jak oszukać system i zostawić sobie dwójkę. Pytanie położnej wynikało z tego, że gdyby mieszkanie nie było nasze, tylko wynajęte moglibyśmy ubiegać się o dofinansowanie na wynajęcie większego.


5. Kiedy się dusi

To też zdecydowanie nie było śmieszne. Bo kiedy rodził się Teodor wcale śmiesznie nie było. Zresztą pisałam o tym <TUTAJ>. Ale to nie był jedyny raz, kiedy mój syn nie mógł złapać oddechu. Kiedy miał pięć miesięcy strasznie się przeziębił, zresztą obydwaj z Zetem wtedy coś złapali. W niedzielny wieczór wylądowaliśmy w szpitalu Zet z zapaleniem płuc do leczenia w domu, Ted z racji na wiek i rozległy stan zapalny w szpitalu. Dał nam wtedy popalić, widziałam, jak nie może złapać tchu, jak podają mu dożylnie steryd i jak oddech wraca. To chyba największy koszmar mojego rodzicielstwa. W życiu nie czułam takiej bezsilności. Po tym ,,ekscesie" przez dwa lata codziennie Teodor dostawał duże dawki sterydów, w domu już wziewnie, ale skopało nas to strasznie,


6. Ciąża grozy

O tym też już kiedyś pisałam, ale nie mogę tego znaleźć. Trzecia ciąża była mniej lajtowa niż się spodziewaliśmy. Na USG w 12 tygodniu dowiedzieliśmy się, że istnieje realna szansa na to, że Kazik urodzi się z poważną wadą genetyczną. Amniopunkcja, to nie jest coś co chciałabym przeżyć drugi raz. Dwa tygodnie leżenia (z komputerem, bo jednak pracować trzeba było) i czekania na wynik testu zaliczam do tych bardziej koszmarnych okresów macierzyństwa. Nie pytajcie mnie, co by było dalej, gdyby wynik był inny. Do samego końca skupiałam się głównie na modlitwie, żebym nie musiała podejmować żadnych decyzji. Na szczęście poród zrekompensował te doświadczenia. 


7. Spotkajmy się u fryzjera

Zet wracał już wtedy do domu autobusem. Umówiliśmy się, że tego dnia przyjdzie do fryzjera, bardzo blisko szkoły, a ja dojadę z Teodorem. Wchodzę do fryzjera, Zeta nie ma. Dzwonię do Michała, autobusem nie przyjechał, dzwonię na świetlicę, nie zjawił się. Mniej więcej na wysokości trzeciego wylewu zostawiłam Teda w salonie i pobiegłam go szukać. W połowie drogi spotkałam mojego zadowolonego z siebie syna, który po szkole, przed fryzjerem, poszedł odprowadzić do domu kolegę. Ta sytuacja znacznie przyspieszyła decyzję o kupieniu mu komórki.

Nie zliczę sytuacji, kiedy mnie wystraszyli, spadanie z huśtawek, wypadanie z trampoliny, znikanie w tłumie, nazbierało się tego trochę. Jednak myślę sobie, że każdy z nas musi przeżyć kilka takich akcji, żeby uświadomić sobie, jak to wszystko jest kruche, jak nie da się kontrolować całego świata. I choć wszyscy bardzo byśmy chcieli to ogarnąć, to nie zawsze się uda. Pamiętam, jak kiedyś Teodor obudził się z wielkim siniakiem na czole, musiał się walnąć w nocy o ścianę, czego zupełnie nie pamiętał. Poszedł do przedszkola, wytłumaczyliśmy paniom, a nim ten siniak zniknął, Teoś przywrócił się niefortunnie na podwórku, co skończyło się wielkim siniakiem na pół twarzy. I znów tłumaczyliśmy się w przedszkolu. Zet jako małe dziecko uwielbiał siadać na drewnianym progu przy wyjściu na taras, robił to z takim impetem, że nagminnie miał siniaka na tyłku. Nasza pediatra dobrze nas znała i wiedziała, że nie ma możliwości, żebyśmy go uderzyli, jednak lekarz na zastępstwie w czasie szczepienia wałkował nas strasznie pytając o pochodzenie tego śladu. 

Dziś chłopaki mimo wszystkich dotychczasowych numerów mają się dobrze i oby tak pozostało, jednak wiem, że jeszcze nie jeden siwy włos dzięki nim zarobię. 

Pięć pomysłów na śniadania i kolacje na diecie, cz 1

Pięć pomysłów na śniadania i kolacje na diecie, cz 1

Nie wiem, jak Wam, ale mi niezmiennie spędza sen z powiek spędza, co tu jeść na śniadanie i kolację, kiedy muszę trochę zejść z wagi. Dlatego podrzucam Wam kilka pomysłów, na zdrowe i szybkie dania, które spokojnie zastąpią klasyczne podejście do pierwszego i ostatniego posiłku dnia. Testowałam mnóstwo rozwiązań i dziś polecam Wam tylko te, które okazały się naprawdę smaczne, a nie tylko znośne ;)  Dziś wszystkie propozycje są na słono.


pixabay.com



Bo dieta nie może być rzeczą, do której czujemy się zmuszani, to musi być nawyk, który wejdzie nam na stałe do życiorysu, bo zwykle, jeśli przytyliśmy, to nie była kwestia jednego kawałka serniczka za dużo, raczej coś dobimy źle na dłuższą metę. Niedawno pisałam Wam o moim trzydniowym detoksie, który stał się punktem zapalnym i motorem do wprowadzenia pewnych zmian. Te zmiany na dziś, których staram się pilnować, to poza znacznym ograniczeniem spożycia kawy i wprowadzeniem w jej miejsce wody z cytryną, to właśnie zmiana podejścia do śniadań i kolacji. (Na jedzenie pięciu posiłków dziennie przyjdzie jeszcze czas, nie jestem dziś na to gotowa). W każdym razie poniższe dania spokojnie możecie jeść bez wyrzutów sumienia na śniadanie i na kolację, tyle, że do śniadania obowiązkowy jest owoc, do kolacji z niego rezygnujemy.


1. Jajko na miękko z chrupiącą sałatką

Na talerzu, akurat wylądowały dwa jajka, ale to porcja Michała, dla mnie jedno jajko, duża garść szpinaku baby, trzy rzodkiewki, kilka zielonych oliwek, zamiast białej buły zdecydowanie pieczywo żytnie, a najlepiej razowe, sałatkę skrapiamy sokiem z cytryny. W wersji śniadaniowej zagryzamy jabłkiem.




2. Sałatka z bulguru i marchewek

Zrobiłam szybką wersję marchewek po japońsku <KLIK> tym razem cztery marchewki pokroiłam w zapałki, na patelni roztopiłam łyżeczkę masła, wrzuciłam marchewki, dodałam odrobinę miodu i sosu sojowego, obsypałam sezamem, krótko podsmażyłam dodałam do torebki ugotowanego bulguru, do tego maleńka puszka kukurydzy i pół papryki, już na talerzu dodałam do każdej porcji 1/8 awokado skropioną sokiem z cytryny i obsypaną sezamem. To cztery porcje, do śniadania zjedliśmy jeszcze po kiwi.





3. Sałatka z jajkiem w sosie musztardowym

Ogoliłam do tego celu całą doniczkę sałaty. na dwie porcje. Do każdej potrzebujesz też jednego jajka ugotowanego na twardo, kilku rzodkiewek, ćwierć czerwonej papryki. Sos zrobiłam z łyżeczki ostrej musztardy, kilku kropel soku z cytryny, łyżeczki oleju konopnego, soli i pieprzu. Całość podałam z chrupkim pieczywem. Do tego jabłuszko.




4. W doli głównej kalafior

Trzy różyczki ugotowanego w osolonej wodzie kalafiora, użyłam mrożonego. Do tego trzy ogórki kiszone pokrojone w plasterki, pół posiekanej czerwonej cebuli i dużo kopru. Jako śniadaniowy dodatek pomarańcza.





5. Seler z owocami

Ćwierć niewielkiego selera starłam na tarce, na to również na tarce jabłko, dwa orzechy włoskie, delikatnie rozdrobnione na zagryzkę (również w wercji kolacyjnej) kiwi. a do popicia sok z buraka wymieszany w proporcji 3:1 z sokiem z kiszonych ogórków. 






7 powodów, żeby przytulać się częściej

7 powodów, żeby przytulać się częściej

Kiedy widzimy pierwszy raz nasze nowo narodzone dziecko w naturalny sposób wyciągamy do niego ręce, nim zdążymy cokolwiek pomyśleć, chcemy je przytulić. Niemowląt często nie mamy ochoty odkładać, bo czujemy, że czuły dotyk jest tym, czego dziecko potrzebuje. Same też tego potrzebujemy. Niestety, kiedy dzieci zaczynają dorastać, wydaje nam się, że te czułości nie są już potrzebne, ba, czasem sądzimy, że nastolatek wcale nie chce się przytulać. Ale czy to prawda?


pixabay



To, że nastolatek nie chce nam dać buziaka pod szkołą, bo koledzy zobaczą, wcale nie świadczy, że jego potrzeba bliskości gdzieś zniknęła. Czasem trzeba po prostu odrobiny dyskrecji, to staje się bardziej intymne, dopełnienie czasu tylko w domu, tylko we dwoje. Ale o tym dlaczego warto pobyć tylko z jednym dzieckiem pisałam całkiem niedawno <TUTAJ>. Dziś powiem Wam, dlaczego warto się przytulać, nie tylko do maleńkich dzieci, ale też do tych starszych, do partnera, przyjaciół czy rodziców, nawet jeśli jesteś już trochę bardziej dorosła.


1. Lepsze od czekolady

Zgodnie z tym, co odkryli naukowcy w czasie przytulania nasz organizm uwalnia oksytocynę, zwaną hormonem miłości, która odpowiada za odczuwanie przez nas szczęścia i dobrobytu. Ale mamy tu jeszcze wystrzał jednego fajnego hormonu serotoniny, to ona pojawia się u nas po fajnym treningu, albo zjedzeniu czekolady. A umówmy się przytulanie nie tuczy ;)


2. Ułatwia tworzenie relacji

Przytulanie sprawia, że czujemy się bardziej doceniani, jesteśmy też otwarci na potrzeby innych. Kobiety, które w dzieciństwie doświadczały czułości od rodziców, a w związku partner nie szczędził im przytulania, są bardziej zaangażowanymi matkami, chętniej przytulają własne dzieci i łatwiej nawiązują głębokie przyjacielskie relacje z ludźmi, z którymi nie są spokrewnione. 


3.  Mniej się boimy

Osoby, którym nie brak czułości w relacjach są mniej narażone na stres i lęki, odważniej wchodzą w nowe relacje i lepiej odnajdują się na nieznanym gruncie, np. w nowym miejscu pracy. Stajemy się odważniejsi, bo wiemy, że mamy ramiona, w których możemy się schować, jeśli coś pójdzie nie tak.


4. Obniża napięcie

Receptory czuciowe, które znajdują się na naszej skórze w wyniku przytulania, głaskania, masowania, a nawet lekkiego ucisku sprawiają, że wprowadzamy nasz organizm w fazę relaksu. Pomaga to sobie ulżyć w chwili napięcia. Łatwiej tak poradzić sobie z codziennymi stresami. 


5. Odporność

Delikatny uścisk w okolicy mostka pobudza do pracy znajdującą się za nim grasicę, która odpowiada za prawidłowe działanie układu odpornościowego. Takie przytulasy sprawiają, że rzadziej łapiemy drobne infekcje, a nawet grypę.

 

6. Dla serca 

Czuły uścisk pomaga obniżyć ciśnienie tętnicze i produkcję kortyzolu, dzięki czemu zmniejszamy ryzyko chorób serca. Stajemy się spokojniejsi, a to zawsze jest dobre dla serca.


7. Antydepresant

W czasie przytulania doświadczamy też wystrzału dopaminy, czyli naturalnego antydepresantu, który jest odpowiedzialny za nasze samopoczucie, ale też za naszą energię i kreatywność. Sprzyja odnoszeniu sukcesów.



Uwaga, odczyniam detoks!

Uwaga, odczyniam detoks!

Uwaga, będzie kontrowersyjnie. Od jakiegoś czasu jestem apatyczna, wiecznie zmęczona, kawę popijam kawą. Nie szczególnie przykładam się też do tego, co ląduje na moim talerzu, jem to, co akurat wpadnie mi w ręce lub dosłownie wypadnie na mnie z lodówki. Efekt jest taki, że z osoby, która budziła się o 6 rano, zmieniłam się w leniwego zwierza kanapowego, który śpi po 10 godzin i wstaje nieprzytomny. Zbuntowało się nie tylko moje samopoczucie, ale też moja skóra, która obsypała się wykwitami dosłownie gdzie się dało. Zaczęło się od ranki w nosie, potem poszło na plecy, czoło i policzki.


fot. Pixabay


Po teleporadzie (a jakże!) lekarz ogłosił, że to prawdopodobnie uaktywnił się gronkowiec złocisty, który lubi stres i spadek formy psychicznej nagrodzić wysypem. Nosicielem gronkowca jest ponoć ok. 70% społeczeństwa, nie jest to kwestia życia w brudzie, raczej kilku pechowych zbiegów okoliczności, które przypłacamy zostaniem nosicielem. U niektórych nie uaktywni się nigdy, u innych od czasu do czasu wraca. Czasem jako zapalenie oskrzeli, innym razem zapalenie błony śluzowej nosa czy gardła, a jeszcze u innych, jak u mnie, w formie paskudnych ranek. Tak czy inaczej biorę antybiotyk, silny lek przeciwhistaminowy, smaruje każdą zmianę olejem konopnym i postanowiłam (za radą lekarza) przeprowadzić trzydniową dietę oczyszczającą. 


Przygotowanie

Przeczytałam całe internety i podpytałam mądrych ludzi. Wystartowałam, nie na wariata. Na spokojnie. Dwa - trzy dni przed rozpoczęciem detoksu należy odstawić to, co najbardziej zalega w organizmie, ponoć to zmniejszy kryzys. Przygotowanie polega na odstawieniu kawy (tego bałam się najbardziej), alkoholu, słodzonych napoi (również tych bez cukru tylko ze słodzikami), chipsów, czerwonego mięsa i nabiału. Przez te dwa dni (jestem niecierpliwa, więc do rzeczy przeszłam po dwóch, a nie trzech dniach) zaczynałam poranek od dużej szklanki wody z cytryną, codziennie starałam się spacerować, między posiłkami też będę pić wodę z cytryną, ewentualnie z cytryną i miodem na ciepło. 


Trzy dni

Dzień pierwszy

Po szklance wody z cytryną na śniadanie zdecydowanie bez opychania: świeżo wyciskany sok z trzech marchewek i dwóch pomarańczy, do tego sałatka 2 pomidory,  trzy ogórki kiszone i pół czerwonej cebuli. 

Na II śniadanie sok z trzech marchewek i jabłka zmiksowany z bananem i dwoma mielonymi orzechami włoskimi.

Obiad, Zupa z zielonego groszku i włoszczyzny i i zmiksowany podany z pestkami dyni. Na drugie danie surówka z białej kapusty, marchewki i pora z jogurtem, na deser jabłko.

Podwieczorek mus z jabłka i garści malin, doprawiony sokiem z cytryny.

Na kolację szklaneczka soku z kiszonych buraków (nie znalazłam takiego w sklepie, więc wzięłam sok z buraków i połączyłam z sokiem z kiszonych ogórków). Na zagryzkę surówka z selera i jabłka  z orzechami i kiwi.


Dzień drugi

Śniadanie: surówka z kiszonych ogórków i cebuli z koperkiem, podana z gotowanym kalafiorem, na deser pomarańcza.

II śniadanie: pieczone jabłko z cynamonem i orzechami włoskimi

Obiad:bigos jarski, surówka z białej rzodkwi z jabłkiem i kiwi

Podwieczorek smoothie z banana i jagód z siemieniem lnianym

Kolacja: Zupa krem z pieczonego jarmużu z nasionami słonecznika, sałatka z czerwonej kapusty i pieczonych buraków, świeżo wyciskany sok jabłkowo-marchewkowy.

    

Dzień trzeci 

Śniadanie surówka z sałaty, pomidora, ogórka i rzodkiewek. Sok z kiszonego buraka (patrz wyżej), jabłko

II śniadanie: koktajl malinowo-bananowy z orzechami. 

Obiad: Zupa jarzynowa i pieczona papryka faszerowana włoszczyzną i pomidorami oraz grejpfrut.

Podwieczorek: Pieczona marchewka, cukinia i bakłażan

Kolacja surówka z kapusty pekińskiej z papryką i koperkiem, do tego sok z kiwi i szpinaku.


Jadłospis bezwzględnie ściągnęłam z poradnikzdrowie.pl.


Co jeszcze i od czego startuję

Powinnam wypijać minimum dwa litry niskosodowanej niegazowanej wody, w razie kryzysu, do wody z cytryną dodawać imbir i miód, ewentualnie pić zieloną herbatę.

Pisałam ten tekst w czwartek (7.01.2021) wieczorem. Rano ważyłam 65,5 kg. Spałam 9,5 godziny, wypiłam cztery kawy i wiadro coli. Moja twarz wyglądała, jak na zdjęciu poniżej - bez filtra, bez makijażu. 

Nie rób tego w domu!

Nie spodziewam się wielkiej rewolucji, traktuję to raczej jako eksperyment, nikogo do tego nie zachęcam, a już na pewno, nie bez konsultacji z lekarzem. Jak wspomniałam na początku, właśnie od rozmowy z medykiem zaczął się pomysł, żeby spróbować pozbyć się toksyn z organizmu przy pomocy oczyszczającego jadłospisu. Niezależnie od Waszych wyborów raczej nie powinno się też takiej detoksykacji prowadzić dłużej niż 3 dni i nie powinno się jej powtarzać za często, ale jak już wspomniałam, wszystko powie Wam Wasz lekarz.


Trzeciego dnia trochę sobie pofolgowałam, pojechaliśmy do moich rodziców, to wiadomo, u mamy samej kapusty nie zjesz na obiad. Ale generalnie nieźle się trzymałam. Jeśli chodzi o moje obserwacje, to do tej pory nie piję porannej kawy, wygląda na to, że ciepła woda z cytryną na dobre zajęła jej miejsce. Generalnie zdarzają się takie dni, kiedy kawy nie piję wcale. Zdecydowanie bardziej pilnuję się, żeby przy każdy,m posiłku na moim talerzu połowę miejsca zajmowały warzywa. Przeprosiłam się też z zieloną herbatą, której wielką fanką nie była, kupiłam całkiem fajną z dodatkiem suszonych owoców i w ciągu dnia jest to mój pierwszy wybór. W czasie tych trzech dni znacząco spadł mi brzuch, po przywróceniu mięsa i pieczywa, znów stał się większy. Ewidentnie coś mi szkodzi z tych rzeczy, bo mam wrażenie, że jestem spuchnięta. Podejrzewam pszenicę i ją w pierwszej kolejności wykluczą, żeby potwierdzić swoją tezę. 

Waga spadła natycmiast i w poniedziałek rano, mimo obiadu u mamy pokazywała 61,8 kg. Zauważyłam, że jestem jakaś milsza. Znacznie trudniej wyprowadzić mnie z równowagi. a twarz? porównajcie sami. Do ideału daleko, ale w obliczu ostatnich wybryków uważam, że nowy jadłospis się spisał.




6 rytuałów, czyli jak znaleźć równowagę w życiu w 30 minut

6 rytuałów, czyli jak znaleźć równowagę w życiu w 30 minut

 Często w poradnikach dla młodych rodziców czytamy, że niemowlęta i małe dzieci potrzebują rutyny, aby czuć się pewniej. Dzięki pewnym ustalonym rytuałom, czynnościom następującym jedna po drugiej są w stanie przewidzieć w jakim momencie dnia się znajdują i co wydarzy się za chwilę. Szczególnie duży nacisk kładzie się na kolejność wykonywania czynności wieczorem, kąpiel, masaż, przytłumione światło, kołysanie przez rodzica, sen. (Oczywiście tak to wygląda w naszych marzeniach, z rzeczywistością już bywa różnie). Z czasem zatracamy te rytuały, ale czy to właściwe podejście? 





My - dorośli mamy tendencje do stawiania całego świata ponad sobą i swoimi potrzebami. Dzieci mają być czyste, najedzone, zaopiekowane i wybawione, dom uporządkowany, szef zadowolony a obiad w pudełku, które zabieramy do korpo idealnie zbilansowany. A gdzie w tym wszystkim my? Nasz komfort psychiczny i fizyczny, to coś na co składają się małe rzeczy, takie, o których istnieniu nie myślimy. A stworzenie pewnej własnej rutyny, niekoniecznie z Netflixem na kanapie, może mieć zbawienny wpływ na nasze samopoczucie. Warto zastanowić się nad tym, co włączyć do własnej rutyny, bo możemy się poczuć błogo, jak niemowlę i to będzie z dużą korzyścią nie tylko dla nas samych, ale też dla otoczenia.


Bez spiny

Od tego zacznijmy, bo ja sama mam tendencje do przesady. Jeśli narzucimy sobie za dużo na raz, to możemy szybko okazać się pokonani przez własne pomysły. Bo jeśli podejdziemy do rytuałów ,,wszystko albo nic", to zapewniam, szybko będzie nic. Ustalmy więc, że dla lepszego samopoczucia warto jest uznać, że naprawdę dobrze, jak uda Ci się zrealizować choćby jeden punkt na liście. Bo to znaczy, że znalazłaś aż pięć minut tylko dla siebie. Brzmi rozsądnie, prawda?


1. Szczotka w ruch

Ten zabieg taki prosty, a zbawienny dla skóry w ostatnich kilka lat podbił serca wszystkich fanek pielęgnacji. Potrzebujesz szczotki z naturalnego włosia i 3 do 5 minut czasu. Zabieg wykonujemy na suchej skórze najlepiej tuż przed prysznicem i nie chodzi o jakieś niesamowite pieszczoty. Podejść do tego należy, jak do... zamiatania, bo właśnie takie ruchy powinnaś wykonywać, zaczynamy od dolnych partii nóg i zmierzamy w kierunku serca. Zabieg pobudza krążenie, ujędrnia i uelastycznia skórę, pomaga pozbyć się toksyn, a do tego zapobiega wrastaniu włosków po depilacji i powstawaniu rozstępów, wspiera też nierówną walkę z cellulitem. Pięć minut, a tyle korzyści.


2. Bądź wdzięczna

Każdego dnia poświęć chwilę, żeby zapisać, albo przynajmniej świadomie pomyśleć o tym za co jesteś wdzięczna. Nie ważne czy to będzie mała rzecz, jak to, że ktoś wpuścił Cię na skrzyżowaniu, czy coś bardziej ogólnego, jak wdzięczność za kochającą rodzinę. Zrób to, bo to jest dobre dla Twojego zdrowia. Ponoć ludzie, którzy prowadzą trening wdzięczności są bardziej zrelaksowani, lepiej śpią i mają lepszą odporność. A w dzisiejszych czasach każda z tych rzeczy się przyda. Mało tego osoby skupiające się na wdzięczności są bardziej empatyczne i częściej określają się mianem ludzi szczęśliwych. Umiejętność doceniania drobiazgów znacznie ułatwia radzenie sobie z trudnościami, które stają nam na drodze. 


3. Znajdź minutę życzliwości

To jest coś co robimy dla innych, ale z korzyścią dla siebie. Każdy dobry uczynek jaki wykonamy nasz mózg nagradza wystrzałem oksytocyny, czyli hormonu szczęścia. To mogą być drobiazgi, wsadzenie karteczki z miłym słowem do śniadaniówki dziecka, wysłuchanie bez przerywania, co ma do powiedzenia koleżanka z pracy, czy przepuszczenie kogoś w kolejce w sklepie. Takie drobiazgi potrafią uratować czyjś dzień, a nam zapewnić trochę dobrej naturalnej chemii. 


4. Chwila samoopieki

Zwykle po południu zaczynamy czuć spadek energii, wtedy warto wyłączyć komputer, wyciszyć telefon i na pięć minut usiąść wygodnie i zamknąć oczy. Jeśli możesz wyjdź na krótki spacer, choćby wokół bloku. Sama zwykle, jak jadę po Kazika do przedszkola, staram się zaparkować kawałek dalej i spokojnie przespacerować w ciszy, a jeśli pogoda nie dopisuje siedzę chwilę w aucie. Taki regularny odpoczynek nie tylko skutecznie oczyszcza umysł, ale też znacznie zwiększa kreatywność i wydajność. Warto to rozważyć.


5. Ścielenie łóżka

Zanim wypełzniesz z sypialni, zanim sprawdzisz wiadomości i social media, popraw poduszki, potrząchnij kołdrą, narzuć narzutę. Taki drobiazg daje poczucie, że skończył się etap odpoczynku i ruszasz do realizacji kolejnych wyzwań. Zostawianie po sobie porządku, kiedy wychodzimy z pomieszczenia daje poczucie ładu i sprawia, że przyjemniej się potem do niego wraca. Dajemy naszemu mózgowi sygnał, że mamy kontrolę, nie zostawiamy niezałatwionych spraw. A to mniej niż pięć minut.


6. Przed kawą energetyk

To moje nowe uzależnienie i wcale nie zamierzam Cię namawiać do picia niebieskiego napoju z puszki z rana (najlepiej wcale ich nie pij, bo to straszny syf). Od jakiegoś czasu staram się nieco zmienić moje nawyki, napiszę o tym niedługo, ale to z czego jestem najbardziej dumna to już nie piję 5-6 kaw dziennie, ba bywają takie dni, kiedy nie piję ich wcale. Dzień zaczynam od wody z sokiem z cytryny i miodem, warto dodać też imbir. Woda z cytryną pobudza trawienie, działa antyoksydacyjnie, odkwasza organizm, nawadnia i wspomaga odchudzanie, ta z miodem dodatkowo działa jak naturalny antybiotyk. Łyżeczkę miodu zalewamy wieczorem zimną wodą, rano wyciskamy do tego sok z połowy cytryny i uzupełniamy ciepłą wodą. i pijemy na czczo.


Każda z tych rzeczy zajmie Ci nie więcej niż pięć minut. Jeśli zapragniesz zrealizować wszystkie, ,,stracisz" pół godziny w ciągu doby, a ile zyskasz? Mnóstwo. Te zdrowe nawyki, rytuały pozwolą Ci na znalezienie spokoju i zbudowanie poczucia bezpieczeństwa. Nawet jeśli nie zrealizujesz wszystkich, a będą i takie dni, kiedy nie zrobisz żadnego z nich, nie wyrzucaj sobie, bo równowaga nie znosi samobiczowania. A działania, które maja na celu poprawienie Twojego samopoczucia, nie mogą być odbierane, jak bat nad głową. Zwyczajnie - warto pomyśleć o sobie i zrobić coś dla siebie


Może Cię też zainteresuje:

Dlaczego warto pić więcej wody <KLIK>

7 sposobów na skuteczniejszą realizację postanowień <KLIK>

Pomysły na piękne zimowe zdjęcia + jak obrabiam moje zdjęcia w Lightroom

Pomysły na piękne zimowe zdjęcia + jak obrabiam moje zdjęcia w Lightroom

Zimowe zdjęcia zalały media społecznościowe, patrzymy wszyscy i zastanawiamy się, jak to możliwe, że na tych fotach śnieg nie jest szary, ani niebieski, tylko pięknie biały, ludzie weseli i jakoś tak przyjemnie się na to wszystko patrzy, a to co widzimy w swoim telefonie już takie piękne nie jest. Sprzedam Wam kilka moich patentów na to, żeby zdjęcia były piękne, jasne, w miarę ostre i przede wszystkim dynamiczne.





Twój przyjaciel, to SI aparatu. Większość nowszych smartfonów dysponuje takim wynalazkiem. On rozpoznaje lepiej lub gorzej co chcesz sfotografować, pokażę Ci przykład z jedzeniem. Obydwa zdjęcia poniżej są zrobione w tym samym świetle, na tym po lewej wyłączyłam SI, a po prawej włączyłam i telefon rozpoznał, że na obrazku jest jedzenie. Zdjęć nie obrabiałam w żaden sposób. 


Podobnie zrobiłam zdjęcie główne, Teodor na sankach, mój aparat rozpoznał, że fotografuję śnieg i tadam! Warto też pomyśleć o tym, jak się ubieracie wychodząc na śnieg, jeśli założysz czarną kurtkę automat z aparatu albo przepali to co jasne, czyli śnieg, żeby rozjaśnić to co ciemne, albo będziesz czarniuteńka. To drugie akurat spoko, da się to uratować, z przepalonym zdjęciem już nic nie da się zrobić. To znaczy da, ale nie będzie to dobrze wyglądać, bo trzeba podłożyć kolor, a to już grzebanie. Tego robić nie chcesz. Na początek podpowiem kilka pomysłów na kadry, potem pokażę Wam, jak obrabiam moje zdjęcia. 

1 Bitwa na śnieżki


Gdyby chłopaki mieli czarne obrania nie byłoby tak różowo, ale na szczęście ubrali się dość kolorowo. Zaczęli się rzucać śnieżkami, strzelałam sporo zdjęć, dzięki temu udało mi się złapać kilka razy śnieżki w locie, nie tylko te rzucane, ale też odpadające od ubrań, zwróćcie uwagę na czapkę Zeta i tyłek Michała. No i tu zdecydowanie tło robi robotę, gdybym stanęła z drugiej stronie miałabym na zdjęciu parking, a tak załapała się magia.



2. Sanki!


I to nie tylko w czasie jazdy. Sanki jako ławeczka też robią robotę, nasze mają kolorowe elementy, a niektóre są całkiem żarówiaste, nie tylko z powodu swojej fotogeniczności, ale też ze względu na lepszą widoczność na drodze, kiedy idziemy na spacer. Tu akurat nie mam zdjęcia z parującą herbatą, ale fajnym akcentem na zimowych zdjęciach jest też termos. 



3. Kopanie i sypanie


Najlepiej to się sprawdza, jak śnieg jest dobrze zmrożony i sypki, kop śnieg w stronę obiektywu, albo zdmuchnij go z dłoni, zdjęcia w ruchu zawsze wychodzą fajniej, niż pozowane.



Wykorzystaj też śnieg na drzewach, stań pod jakimś i potrząchnij gałęzią, taki zimny prysznic potrafi zdziałać cuda, nie da się nie uśmiechać! Zobacz co zrobił mi Michał, stanęliśmy pod drzewem do selfie i tuż przed kliknięciem szarpnął gałąź.






4. Znajdź sobie kolegę


Śniegowego oczywiście. Każdy, kto mówi, że źle się czuje przed obiektywem, niech zacznie od pozowania z zajętymi rękoma, zimą załóż bałwanowi szalik, albo czapkę, przytul się do niego, takie zdjęcia od razu budzą sympatię.




5. Wejdź w krzaki!


To się zawsze sprawdza, o każdej porze roku. Zimą szukamy oczywiście tych najbardziej zaśnieżonych i patrzymy rozmarzonym wzrokiem w dal ;)


6. Rusz się


Jak już wcześniej wspomniałam ruch jest spoko, jak dobrze się bawisz i jesteś wyluzowana to te zdjęcia po prostu przyjemniej się ogląda, bo pewnych rzeczy nie da się udawać. Podskocz, wsiądź na sanki, albo ciągnij na nich dzieci, naturalny krok wygląda najlepiej. 




7. Kawka na mrozie zawsze spoko


Tu chyba nie trzeba nic dodawać, no może poza ciepłym swetrem, który dodaje okolicznościom przyrody nieco miękkości.



Obróbka.


Zdjęcia obrabiam na telefonie, w darmowej aplikacji na telefon nazywa się Lightroom. Zrobiłam sobie kilka własnych pressetów, czyli ustawień wstępnych, które potem klikam i mam zdjęcie obrobione zgodnie z moją estetyką. Ale szybko Wam pokażę, jak można łatwo naprawić zbyt ciemne zdjęcie. Stanęłam na nim plecami do słońca, dzięki czemu moja twarzy była praktycznie nierozpoznawalna. Kliknęłam więc słoneczko, gdzie zwiększyłam ekspozycję, czyli ilość światła na zdjęciu. Podniosłam też kontrast, co jeszcze rozjaśniło śnieg i ,,wyciągnęło" gałązki, pociągnęłam też prześwietlenia, co ujęło szarego odcienia.

  

Rozjaśniłam też cienie, ale ujęłam delikatnie bieli, żeby śnieg nie był fluorescencyjny, suwaczek od czerni pociągnęłam w lewo, żeby jeszcze mocniej podkreślić elementy kontrastowe.

Poszłam też do tego termometru, który odpowiedzialny jest za temperaturę zdjęcia, nacisnęłam ,,mieszaj", tam selektywnie mieszałam w kolorach, delikatnie rozjaśniłam i nasyciłam błękity.
 
  

Ujęłam za to pomarańczu, bo przeszkadzał mi na twarzy, zrobiłam to ostrożnie, żeby nie pozbawić koloru sanek. Potem jeszcze wyostrzyłam szczegóły. Korekcja profilu obiektywu daje pewność, że kolory nie będą mdłe.

  

Efekt obróbki widać poniżej. Ufff, ale się napisałam, mam nadzieję, że ten wpis Wam się przyda. Jeśli uważacie, że z tych porad może skorzystać ktoś jeszcze, koniecznie podzielcie się linkiem na swoim facebooku. To fajna nagroda za moją pracę. 




Weekend w Polsce: Byliśmy w raju. Kaszubska Szwajcaria

Weekend w Polsce: Byliśmy w raju. Kaszubska Szwajcaria

Ponieważ istnieje szansa, że nie wyglądaliście przez okno, chciałabym powiedzieć, że w końcu przyszła zima. :) Jednak kiedy zbliżał się drugi tydzień ferii, a u nas było zielono, jak na wiosnę, doszłam do wniosku, że szanse dzieci na zobaczenia śniegu są raczej mikre, zrobiłam więc coś strasznego. Zaczęłam dzwonić po rozsianych po Polsce znajomych pytając czy mają śnieg. Dodzwoniłam się do Iwony, której nie widziałam, hmmm kilkanaście lat. Iwona wcale się nie broniła, tylko stwierdziła, że śniegu jest mnóstwo i natychmiast mamy przyjeżdżać, bo nie wiadomo, jak długo się ten stan utrzyma. 




We wtorek zapakowaliśmy do auta sanki i dzieci i popędziliśmy na Kaszuby. Pierwszy raz w życiu. I choć po drodze czytaliśmy, że okolica, do której się wybieramy nosi miano Kaszubskiej Szwajcarii, tego, co zobaczyliśmy na miejscu się nie spodziewaliśmy. Iwona zapomniała bowiem wspomnieć, że zamieszkamy całkiem sami. Iwona buduje swój dom, więc zaprosiła nas do domku dla gości, który normalnie rozchwytywany byłby przez turystów, ale wiadomo, jak jest. Wszystko zamknięte. Więc domki stoją puste. Ale kiedy będzie można wyjechać, polecam Wam tę lokalizację.


Gdzie byliśmy

Wieś nazywa się Kolano (strasznie mnie to rozbawiło, że z Wymysłów jedziemy do Kolana). Zlokalizowana około 40 km od Trójmiasta zupełnie różni się od tego, co znajdziecie w okolicach Zatoki Gdańskiej. Otoczona jeziorami, na pagórzastym terenie, bardzo blisko stadniny i kilka kilometrów od wieży widokowej na Wieżycy. Latem można się kąpać w jeziorze, zimą jest gdzie pojeździć na sankach, blisko na kulig. Serio - bajka.




Domki

Iwona ma w sumie trzy domki dla gości. Wszystkie urządzone w stylu skandynawskim (ok, Ikeą stoją, ale bardzo gustownie) W środku nie znajdziecie żółtej sosny, do jakiej przywykliśmy na kempingach, wnętrze domków zabezpieczono poprzez bielenie desek. Domek choć ma zaledwie 35 m2 swobodnie pomieści do sześciu osób, które nie będą musiały siedzieć sobie na głowie. Niewielka sypialnia z wygodnym małżeńskim łóżkiem gwarantuje prywatność, podobnie jak antresola, którą wyposażono w wygodny dwuosobowy materac oraz kilka półeczek. Na dole znajduje się salon z aneksem kuchennym, stołem, telewizorem i piecykiem na pellet, w którym widać ogień (dwa domki), w jednym z domków znajduje się klasyczna koza na drewno. W salonie jest duża wygodna rozkładana kanapa.  Łazienka z prysznicem została dodatkowo wyposażona w grzejnik elektryczny, który przydaje się, żeby wysuszyć ręczniki, bo piecyki spokojnie radzą sobie z ogrzewaniem domku, kiedy tam weszliśmy w środku było 29 stopni, mimo że na dworze padał śnieg i mocno wiało.










Co tam robić

W Kolanie byliśmy zaledwie dwie noce, nie chciałam nadużywać gościnności Iwony, ale spokojnie byłoby co tam robić przez tydzień. Pierwszego dnia poszliśmy rozejrzeć się po okolicy, z racji na lokalizację, tam drogowcy nie walą solą na lewo i prawo, spokojnie więc można było wsadzić dzieci na sanki od razu po zejściu z werandy. Jak wspomniałam teren jest pagórzasty, więc mało uczęszczana droga, przy której znajdują się Domki w Dolinie Wieżycy <KLIK> okazała się być świetną trasą saneczkową. 







Był kulig

Na końcu drogi znajduje się stadnina koni. Można pojeździć w siodle pod czujnym okiem instruktorów w czasie oprowadzanek, bardziej doświadczeni jeźdźcy mogą wyruszyć w teren, ale też zimą skorzystać w atrakcji takich, jak kulig. Pierwszego dnia się nie załapaliśmy. Udało się to nazajutrz. Za kulig dla naszej piątki zapłaciliśmy 150 zł, wzięliśmy opcję bez ogniska, bo nie wiedzieliśmy, jak Kazik zniesie tę atrakcję. Razem z nim i Teodorem siadłam w dużych saniach, Zygmunt i Michał zdecydowali się na dopięte saneczki. Fajnie, bo z racji pandemii nie ma łączenia grup, więc jechaliśmy sami w tempie odpowiednim dla debiutantów, tylko Michał wcześniej był na kuligu. Ognisko zrobiliśmy sobie sami wieczorem w wiacie znajdującej się przy domku i do tego celu przystosowanej. 






Stok narciarski

Ostatniego dnia pojechaliśmy sprawdzić jak wygląda pobliski stok narciarski, co prawda orczyk nie działa, ale z górki na sankach nikt nie broni zjeżdżać, co z wielką przyjemnością robiliśmy, Zygmunt biegał na samą górę, żałuję, że na zdjęciach nie widać, jak bardzo wysoko musiał wejść, żeby zjeżdżać. Normalnie na tym terenie działają pokoje gościnne, kawiarnia, wypożyczalnia nart i przynajmniej dwie restauracje. Będąc na stoku wykupicie też całodniowe ubezpiecznie, na miejscu jest też bankomat i toalety, a także przestronny parking. Górki są dwie, większa i mniejsza. W ubiegłym roku właściciele zakupili też nowoczesne armatki do naśnieżania stoku. Aż smutno, że stoją nieużywane. Ale śniegu akurat nie brakowało, choć trzymam kciuki, żeby w przyszłym roku mogli wystartować z normalną działalnością.













Wieżyca

Tuż przed wyjazdem podjechaliśmy też pod Wieżycę, bo grzechem byłoby tego nie zrobić, niestety na sam szczyt nie doszliśmy, bo zachodziło ryzyko, że nie zdołamy wrócić przed zmierzchem, ale tamtejsze widoki dosłownie mnie oczarowały. Już po drodze odkryłam, że w życiu nie widziałam takiej zimy. Jakbym oglądała przepiękną ekranizację Królowej lodu. Wszystko białe, piękne drzewa, pochylone tak, że tworzą tunel nad drogą, w swoich śnieżnych przebraniach zupełnie skradły moje serce, choć podejrzewam, że i latem robią wrażenie. Sama ścieżka na szczyt też wywołała u nas ochy i achy. W dół Zet z połowy góry zjechał na sankach. Był zachwycony. 








Zdecydowanie zabrakło nam czasu, żeby wejść na sam szczyt, ale wieża widokowa i tak jest tymczasowo zamknięta - to jedna z tych rzeczy, do których musimy wrócić. Nie starczyło nam też czasu na zobaczenie domu do góry nogami, który znajduje się kilkaset metrów od Domków w Dolinie Wieżycy, nie dotarliśmy do Gdańska, choć bardzo na to liczyłam. Latem warto wybrać się też nad jezioro Ostrzyckie. W okolicy znajdziecie mnóstwo knajpek, tras spacerowych i innych atrakcji. A widoki są niesamowite. Ta Kaszubska Szwajcaria jest wcale nie przesadzona. Bajeczne miejsce.

Obiad zamówiliśmy w Malinówce, gdzie przemiła Pani podpowiedziała nam co warto wybrać, a wybory okazały się trafne, porcje ogromne tak, że z jednego obiadu starczyło nam na dwa :) Niezły wynik dla pięciu osób za 104 zł. Malinówka oferuje też własne przetwory. 














Polecam.

Pamiętajcie, jak tylko poluzują obostrzenia i będziecie chcieli gdzieś wyjechać, to drogą S7 z Warszawy jedzie się do Kolana zaledwie 4 godziny, a zupełnie zmienia się krajobraz. Domki Iwony są czyściutkie, mieszkacie sami, nie narażając się na niepotrzebne kontakty z nieznajomymi. Doskonale wyposażony aneks kuchenny daje możliwość podgrzania czy wręcz przyrządzenia jedzenia na miejscu.  Wiata, a właściwie zabudowana altana to doskonałe miejsce, w którym ani wiatr, ani deszcz nie pokrzyżują Wam planów, jeśli zapragniecie zrobić ognisko. Latem, jesienią czy zimą dzwońcie do Iwony i rezerwujcie już teraz, bo latam ma zawsze pełne obłożenie. Mam nadzieję, że w następną zimę zostawicie też wolny domek na dwa, trzy dni dla nas. ;)


W następnym poście pokaże Wam kilka sprawdzonych pomysłów, na piękne zdjęcia w zimowej scenerii, żeby nie przeoczyć zaobserwuj blog na Facebooku <KLIK> wtedy nic Ci nie umknie.

Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger