Faszerowane ziemniaki - proste i pyszne!

Faszerowane ziemniaki - proste i pyszne!

Mało mnie tu ostatnio, bo latam między lekcjami, kuchnią a ogrodem.Codziennie obiecuję sobie, że już dziś to usiądę i napiszę, ale ciągle coś. Wczoraj padłam, dosłownie na kanapie i potrzebowałam sporo samozaparcia,żeby przenieść się z niej do łóżka. Ale odniosłam sukces! Ale dziś będzie o innym sukcesie ;) bardziej spożywczym.




Faszerowane ziemniaki chodziły za mną już jakiś czas, więc w końcu nadszedł ten dzień, kiedy powiedziałam dość temu spacerowaniu i zakasałam rękawy. Pozwólcie, że powiem Wam, co trzeba zrobić, żeby przenieść się do kartoflanego raju.

Składniki:


4 duże ziemniaki
3plastry wędzonego boczku
1 czerwona cebula
50 ml śmietanki kremówki
1 łyżka masła
4 łyżki startego żółtego sera
szczypiorek

Do dzieła


Ziemniaki wyszoruj i przekrój na połówki, zawiń w folę aluminiową i ułóż na blaszce, piecz godzinę w piekarniku nagrzanym do 200 stopni. Boczek pokrój w kostkę i podsmaż na suchej patelni, na koniec smażenia dodaj posiekaną cebulkę. Sprawdź widelcem, czy ziemniaki są miękkie. Jeśli tak, ostrożnie wydrąż widelcem miąższ, zostawiając odrobinę przy skórce. Resztę ziemniaków ugnieć na gładkie pure ze śmietaną i masłem, dodaj boczek i cebulę, dopraw solą i pieprzem. Masę nałóż łyżką do ułożonych na blaszce ziemniaczanych skórek i posyp serem. Zapiekaj pod grillem przez 10-12 minut, podawaj posypane szczypiorkiem. Do dania świetnie pasuje zsiadłe mleko.


Dziwne prace, które wykownywałam

Dziwne prace, które wykownywałam

Wszyscy koronawirus i koronawirus, już mam szczerze dość. Więc pozwólcie, że trochę zmienię temat. Myłam włosy i naszło mnie olśnienie, co mogę Wam opowiedzieć. Niespodzianki nie będzie, bo post ma tytuł, który wyjaśnia wszystko. Do rzeczy.


pixabay

Jak wielu ludzi z mojego pokolenia imałam się różnych zjęć zanim jeszcze wyfrunęłam z rodzinnego domu. W podstawówce, pani ze świetlicy zabrała całą naszą klasę na swoją uprawę aronii. Pewnie pracownikom sezonowym trzeba by zapłacić pieniędzmi, nam wystarczyło powiedzieć, że nauczymy się czym jest praca. Może obiecano nam jakąś wrzutkę do klasowej kasy, nie pamiętam, ale pamiętam, że strasznie dużo trzeba było tego zebrać, żeby ową panią zadowolić. Nie odnieśliśmy sukcesu.

1. Samodzielny wybór


Na początku mojej szkoły średniej w Płocku otwierali Auchan, razem z moją przyjaciółką znalazłyśmy ogłoszenie w lokalnej prasie, że można zarobić rozwożąc ulotki. Pojechałyśmy po nie ochoczo PKSem, do dziś pamiętam, jak pani otworzyła garaż i zapytałyśmy, która kupka ulotek jest dla nas, a ona powiedziała, że wszystkie. Ledwo się z tym zabrałyśmy na przystanek, zajęłyśmy ulotkami pół bagażnika w autosanie. Rozwoziłyśmy ulotki po okolicznych wioskach rowerami. Uciekałyśmy przed psami, przed ludźmi, którzy chcieli nas pogonić. Zarobiłyśmy po kilku dniach chyba po 200 zł na głowę. Interes życia, moi rodzice ulotkami, które nam zostały rozpalali w piecu jeszcze chyba przez dwie zimy.

2. Praca z przydziału


Skończyłam liceum dostałam się na studia zaoczne i ruszyłam do pośredniaka. Dostałam skierowanie na staż do "firmy kosmetycznej" okazało się, że mam być asystentką koordynatorki w Avon. Była to całkiem fajna praca. Poza puszczaniem faksem zamówień od konsultantek i chodzeniem z ulotkami po ulicach, nauczyłam się sporo w kwestii makijażu i poznałam sporo fajnych dziewczyn. W między czasie moja szefowa awansowała i została kierowniczką okręgu. Pomagałam urządzić biuro, zostałam dziewczyną od telefonów, ale staż się skończył i przyszła kolejna osoba, której nie trzeba było płacić, ja już nie była potrzebna.

3. Jak się nie ma co się lubi...


Nauczyłam się w tym Avonie trochę o tym, jak rozmawiać z ludźmi, żeby chcieli od Ciebie kupować, więc znalazłam pracę w handlu. Dokładnie miałam sprzedawać okulary przeciwsłoneczne ze stojaka na deptaku. Całkiem fajna opcja, bo ludzie faktycznie ode mnie kupowali, nawet, jak padał deszcz, może z litości, a może z sympatii, w każdym razie byłam tam na prowizji i gdyby nie fakt, że mój szef był jakby dziwny, pewnie spędziłabym tam czas do późnej jesieni. Zarobiłam trochę kasy i odeszłam. Ale powiem Wam, że ilość różnego rodzaju zboczeńców na takim deptaku przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

4. Śmiała decyzja


Jako bezrobotka studentka, pożyczyłam 200 zł od koleżanki wsiadłam w autobus z jedną torbą i pojechała do Warszawy, zatrzymałam się u znajomych ze studiów i zaczęłam szukać pracy, po trzech dniach wylądowałam w Smyku. Niczym Al Bundy sprzedawałam buty. Tyle, że moi klienci mieli między 2 a 10 lat i z reguły byli jeszcze bardziej roszczeniowi niż ich rodzice, którzy pasjami przychodzili do sklepu wylać swoje frustracje. Po trzech tygodniach dostałam lepszą pracę.

5. Media bez tajemnic


Do tego momentu nawet nie wiedziała, że istnieje coś takiego, jak agencja fotograficzna, nigdy nie zastanawiałam się skąd się biorą zdjęcia w gazetach. W czerwcu 2006 roku zatrudniono mnie w jednej z nich, jako sprzedawcę "latającego" czyli takie pomocnika, zastępcę dużego handlowca. Najfajniejsze doświadczenie, jakie może Ci się przydarzyć, jak masz 21 lat. Szybko fartem, bo ktoś się zwolnił, dostałam własne tytuły i to całkiem fajne. Czyli takie, które kupowały dużo zdjęć, a ja byłam na prowizji, jak odebrałam pierwszą pełną wypłatę, to popłakałam się ze wzruszenia. Serio, ja nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę takie pieniądze. Ale ponieważ mój teraz mąż, a wtedy narzeczony zatrudnił się u konkurencji, a agencja obcięła mi prowizję, zwolniłam się.

6. Zróbmy portal!


Zadzwonił do mnie szef Michała i zaproponował, żebym przyszła do nich, bo chcą zrobić portal plotkarski, a ja podobno nieźle piszę, więc poszłam. Portalu nikt nie czytał, bo nikt nie miał pojęcia o jego istnieniu, zero reklamy, pomysłu na rozwój i chęci inwestowania ze strony właścicieli, niestety skazały ten projekt na porażkę. A szkoda. Bo był wielki potencjał, mieliśmy własne zdjęcia paparazzi, dostęp do wielu gwiazd i spokojnie moglibyśmy dogonić pudelka. Ale niestety skończyło się to tak, że pisałam tylko ja i nie wolno mi było przesadzać z plotkami, bo pod szyldem portalu mieliśmy być grzeczni, cóż, nie wyszło.

7. Całkiem normalnie


Tu , że streszczę w kilku zdaniach 8 lat mojego życia. Praca w redakcjach, najpierw w fotoedycji, potem jako dziennikarz, przepleciona rodzeniem dzieci, zmieniała redakcje z różnych powodów, zwolnili mnie tylko raz, ale to odrębna historia, w którą nie będę się zagłębiać, korporacje czasem tak mają i tyle. W każdym razie był to świetny czas, bardzo dużo się nauczyłam, nie tylko "fachu" ale też o ludziach i o sobie. Ale miałam jeszcze jedno ciekawe zajęcie, w tak zwanym międzyczasie. Zwolniłam się z redakcji, potrzebowałam odmiany i tak...

8. Znalazłam się w SMS premium


To była moi drodzy miazga! Weszłam do miejsca, gdzie średnia wieku wynosiła 24, z czego ja ją mocno zawyżałam. Ludzie mieli po 18 lat, problemy ze sobą i z otaczającym ich światem. Zaopatrzeni w scenariusze rozmowy dyskutowali z tymi wszystkimi osobami, które odpowiadały na SMSy od Wróża Macieja i wróżki Zeldy, czy innych wymyślonych jasnowidzów. Przez te SMSy rozwiązywali problemy sercowe, finansowe i co gorsza zdrowotne. Prowadzili romanse, jako Samotny, Zamożny wdowiec z Podkarpacia, albo Atrakcyjna rozwódka z Warszawy. Wytrzymałam prawie tydzień. Kiedyś opowiem Wam co tam się działo, nie uwierzycie. Ale serio, nie odpisujcie NIGDY na SMS premium. Tam nie ma żadnych loterii, żadnych pieniędzy do wygrania, ani żadnego przystojniaka, który wypatrzył Was w pociągu. Tam są pozbawieniu sumienia ludzie, którzy zachęcani premią są w stanie napisać absolutnie wszystko.Jedyny warunek, żeby się dostać do takiej pracy, to umiejętność bezwzrokowego pisania na klawiaturze.
Naturalne kosmetyki w dobrej cenie

Naturalne kosmetyki w dobrej cenie

Jeśli bywacie tu regularnie, to zapewne wiecie, że po raz drugi już mam przyjemność zasiadać w jury plebiscytu Influencer's Top organizowanego przez portal All About Life. W związku z plebiscytem otrzymujemy do testowania różne produkty z różnych kategorii. Jak to kobieta, lubię mazidełka, a te, które mnie zachwycają z radością polecę również Wam, nim plebiscyt dobiegnie do końca.



Jakoś trzy, może cztery tygodnie temu otrzymałam paczkę od Nacomi - producenta kosmetyków naturalnych. W paczce znalazłam pięć produktów: peeling do ciała, czarne mydło z oliwą z oliwek, maseczka z aktywnym węglem, maseczka rozświetlająca z cytrusami i miodem oraz serum złuszczające. Pozwólcie, że Wam o nich opowiem, bo delikatnie mówiąc są porywające. Wszystkie!

Orange Body Scrub


Sunny orange sorbet to produkt oparty na bazie masła shea, który zdaniem producenta ma powalać swoim cytrusowym zapachem, a dzięki swojej formule powinien wykazywać silne działanie antycellulitowe. Pomaga też pozbyć się toksyn z ciała. Nie umiem tego ocenić, czy pozbyłam się toksyn. Mogę natomiast powiedzieć, co ten kosmetyk zrobił dla mnie. Po pierwsze zapach faktycznie pobudza, moja wrażliwa, sucha i naczynkowa skóra zareagowała na niego bardzo dobrze. Produkt nie powoduje podrażnień, poprawia krążenie, nie uczulił mnie, a po jego użyciu skóra jest gładka i nawilżona.




Gold Savon Noir


Czarne mydło z oliwą z oliwek. Delikatna formuła delikatnie złuszcza martwy naskórek, działa niczym peeling enzymatyczny pozostawiając skórę gładką i nawilżoną. Dodatkowo kosmetyk jest bombą witaminową, która dzięki unikalnej formule przenika w głąb skóry. To producent, a ja? Ponowny zachwyt, po pierwsze dlatego, że kosmetyk jest niesamowicie wydajny, cudownie, delikatnie myje jednocześnie nawilżając i odżywiając skórę. Czyli w sumie wszystko się zgadza i znowu - punkt dla Was Nacomi, obywam się bez balsamu, choć po kilku godzinach w jeansach, zastanawiałam się, czy nie zmienić tego stanu rzeczy, ale tego nie obiecywaliście, więc wybaczam ;)


Maska Biało-Czarna z Aktywnym Węglem


Kosmetyk dedykowany skórze tłustej, trądzikowej i mieszanej. Producent zapewnia, że pomaga walczyć z zanieczyszczeniami i nie tylko pomaga pozbyć się istniejących wykwitów, ale pomaga też zapobiegać powstawaniu nowych. Nie mam skóry żadnej z wymienionych, raczej normalną ze skłonnością do przesuszania, choć regularnie pojawiają się na niej bolesne wykwity. Postanowiłam więc zaryzykować. Pierwsze wrażenie jest takie, że kosmetyk ma konsystencję przyjemnej pianki, pachnie trochę jak glinka, ale nie zasycha w ten nieprzyjemny sposób.  W pudełeczku biała z ciemnymi drobinkami na twarzy zmienia się w srebrzysty mus, który po zmyciu pozostawia skórę gładką i aksamitną. Bardzo przyjemny kosmetyk.


Honey Face Mask


Czyli miodowa maseczka z wyciągiem z cytrusów, która nawilża odżywia i pomaga odzyskać blask skórze suchej i poszarzałej, jednocześnie nawilża i przeciwdziała starzeniu. Maseczka ma żelową konsystencję. Ale mówienie o niej, że jest żelowa, to moi zdaniem ogromne niedomówienie. Maseczka jest jak mus, jak chmurka, jej aplikacja to prawdziwa przyjemność. Po nałożeniu (przyjamniej w moim odczuciu) wyglądam pięć lat młodziej. Co ciekawe kosmetyk można nakładać również pod oczy i na usta. Nie odmawiam sobie, bo tam efekt też jest powalający. Maska jest bardzo wydajna.


Nacomi Glow


Złuszczające serum do twarzy, to zdecydowanie kosmetyk, który każda z nas powinna zastosować po zimie. Preparat delikatnie złuszcza dzięki zawartości kwasów AHA, ale też nawilża i dodaje blasku i tu nie mam nic do dodania, słowo w słowo, jak mówi producent. Jedyne co Wam powiem, że dopiero błyskotliwie po pierwszym użyciu doczytałam, że jest to kosmetyk do stosowania na noc. Na to w sumie sens, bo bieganie z kwasami po słońcu raczej nie przyniesie sukcesu. Wiem, wszyscy siedzą grzecznie w domach, ale jakbyście jednak do Biedronki musiały skoczyć, to pamiętajcie, serum na noc, krem z filtrem na dzień i jakoś pójdzie.




To tyle w temacie tych kosmetyków. Dodam, że mają naturalne, wegańskie składy i bardzo przystępne ceny. Znajdziecie je w asortymencie wielu drogerii internetowych, stacjonarnie można pytać w Hebe. A warto.
Zupa z kimchi w koreańskim stylu. Co to jest kimchi?

Zupa z kimchi w koreańskim stylu. Co to jest kimchi?

Kiedy w moje ręce wpadło kimchi, uznałam, że szkoda go tak po prostu pożreć prosto ze słoika, co nawiasem mówiąc, byłoby bardzo w moim stylu. Ale cóż, koreańskie jedzenie brzmi na tyle egzotycznie, że musiałam coś wymyślić. 



Kimchi to tak w uproszczeniu kiszona kapusta pekińska tyle, że na ostro. Jeśli wierzyć internetom wersji tego przysmaku jest tyle, co rodzin w Korei, bo każdy ma swój jedyny słuszny przepis, ale łączy je jedno. Je się je w zasadzie do wszystkiego, do smażonych jajek, ryżu, robi się z kimchi zupę i przekąsza pomiędzy posiłkami. A że kiszonki są mega zdrowe, to sami rozumiecie, że warto poszerzyć ich repertuar w swojej kuchni.

Zupa z kimchi


Dobra mówię wprost. Nie jest to raczej danie, które bez trudu przygotujecie z tego co znajdziecie w lodówce, chociaż już mi kiełkuje w głowie pomysł na bardziej spolszczoną wersję. Ta i tak nie do końca jest oryginalnie koreańska, ale zapewniam Was, że warto sobie zadać trochę trudu i zaplanować zakupy, żeby wypróbować to danie, bo jest ogień.

Składniki:


Zupa:

3 plastry wędzonego boczku
Słoik kimczi (użyłam dokładnie tej)
2 marchewki pokrojone w zapałkę
5-6 cm pora, pokrojone w zapałkę
plaster selera, pokrojony, jak wyżej
3 ząbki czosnku
olej sezamowy
Sos sojowy
garść zielonej fasolki szparagowej.

Dodatkowo:

30 g pszennego makaronu japońskiego (użyłam zielonego z algami)
jajko ugotowane na twardo
2 plastry wędzonego tofu
szczypior
dwie rzodkiewki
łyżka prażonego sezamu
kropelka sosu mirim

Gotujemy!


Boczek pokroiłam w paseczki i wrzuciłam do rozgrzanego garnka, dodałam kilka kropel oleju sezamowego. Kiedy boczek się zrumienił dodałam marchewkę plasterki czosnku, selera, fasolkę i pora. Smażyłam razem około dwóch minut i wrzuciłam słoik kimchi z zalewą, znaczy jego zawartość, żeby było jasne ;). i dolałam dwa słoiki wody.dodałam trzy łyżki  sosu sojowego. Gotowałam razem jakieś trzy, cztery minuty.

Na miski najpierw nałożyłam zupę, dodałam makaron, połówkę jajka, pokrojone w kostkę tofu, trzy centymetrowe paski szczypioru, cienkie plasterki rzodkiewki, obsypałam sezamem i skropiłam sosem mirim. Potem słuchałam mlaśnięć i ochów i achów Michała i własnych. Zupa smakuje jak królewska wersja bigosu ;) tyle że wypaśniejsza. Koniecznie spróbujcie!






Książki, które warto podsunąć dzieciom tej wiosny

Książki, które warto podsunąć dzieciom tej wiosny

Czy znacie widok słodszy niż samodzielnie czytające dzieci? Wiem, wiem, dzieci czytające w ciszy są jeszcze lepsze, ale niestety tym razem Wam tego nie zaoferuję. Bo książki, które chcę Wam polecić, sprawiają, że dzieci ze śmiechu spadają z łóżek, przynajmniej moje, więc dla bezpieczeństwa potomnych zalećcie czytanie na podłodze.




Trzy tytuły, każdy wart uwagi i każdy dla innej grupy wiekowej, a jednocześnie każdy z nich wywoła uśmiech na dziecięcych buźkach. A i Wy będziecie się uśmiechać, kiedy potomstwo będzie się pokładać ze śmiechu.




Literkowa książka


Szydełkowe cudo dla najmłodszych i troszkę starszych. Grube strony i kolorowe atrakcyjne ilustracje zachęcają do sięgania po tę książkę już maluszka, który jeszcze nie fałkiem świadomie, ale widzi literkę F, która jest flamingiem, czy Y które stało się yeti. Książka zachęca do wymieniania wyrazów na daną literkę, poszukiwania szczegółów na obrazkach, opowiadania historyjek. Co kilka literek znajdziecie też jakoby na podsumowanie zabawne wierszyki. Treść książki jest zapisana zarówno drukiem, jak i czcionką, której używają dzieci w pierwszych latach edukacji. I tak mamy rozrywkę dla Kazika z obrazkami i rymowankami, ćwiczenie czytania dla Teodora i zabawne wierszyki dla nas wszystkich. Skoro już trochę umiemy czytać, to Poczytam Ci mamo...









Ale kosmos! To znowu Bodzio i Pulpet Grzegorz Kasdepke


Jak widzę to nazwisko na okładce, to biorę w ciemno. Ile razy Kasdepke pojawia się w naszym domu, tyle razy są salwy śmiechu. Od razu przypomina mi się "Horror, czyli skąd biorą się dzieci" i to, jak Zygmunt nie mógł przez kilka minut dokończyć zdania, bo dusił się ze śmiechu, opowiadając o walce między przedszkolakami, a komandosami. Ale, odbiegam od tematu. Grzegorz Kasdepke to prawdziwy artysta, człowiek, który tworzy książki dla dzieci tak mądre i tak zabawne, że aż trudno uwierzyć, że da się w tak małej formie zmieścić to wszystko. Bodzio i Pulpet nadal nie znoszą szkoły, a cały wolny czas spędzają na rozmowach o kosmosie i kosmitach, których ciągle gdzieś widują. W towarzystwie Pana Antosia udaje im się stworzyć maszynę, która po zassaniu żywej istoty jest w stanie wyświetlić na ekranie emocje, które owej istocie towarzyszą. Przyjaciele wyruszą też w nieuniknioną podróż w kosmos, gdzie Czarna Dziura bezpowrotnie zassie im część wakacji. Więcej nic nie mówię, przeczytajcie koniecznie! A właściwie niech przeczytają Wam dzieci. A same sobie...







Dziennik Cwaniaczka. Totalna demolka


To druga wizyta Cwaniaczka w naszym domu.Po poprzedniej części Zet ogłosił, że jak tylko ukaże się ta, to on bardzo, ale to bardzo prosi, żeby niezwłocznie znalazła się w jego biblioteczce, więc cóż było czynić? Demolka, zdaniem mojego pierworodnego okazała się jeszcze zabawniejsza niż poprzednia część. Tak w skrócie mama Jefrey'a zarządza remont kuchni, ale niespodziewanie rodzina dostaje spadek, który ma odmienić ich życie. Będzie wielki remont. Będą wypadki i przypadki i okropny starszy brat i wszystko to, czego chcielibyście w czasie remontu uniknąć. Jednym słowem dla dziesięciolatka ubaw po pachy. Zet poleca ;)







Pomysł na marchewkę po japońsku i idealny gulasz z pręgi wołowej

Pomysł na marchewkę po japońsku i idealny gulasz z pręgi wołowej

Wracam do żywych, mam nadzieję na dłużej niż pięć minut. W każdym razie może jakimś cudem uda mi się osiągnąć wystrzelanie się z zapasu książek i przepisów, których gromadzi się mnóstwo. Dziś na dobry początek zarzucam Wam cudowny przepis na pyszną marchewkę, który dawno temu wynalazłam u Filozofia Smaku, robię minimalnie inaczej niż autorka tamtego bloga, ale i tak polecam Wam przetestowanie obydwu, bo są obłędne.




Mówimy tu o przystawce o japońskim rodowodzie, która moim zdaniem idealnie pasuje np. do duszonej wołowiny. Pozwólcie więc, że opowiem Wam o całym daniu, które wylądowało wczoraj na naszym stole. Bo o tyle, o ile każdy z jego elementów jest pyszny osobno, tak w pakiecie stanowią połączenie zrywające majtki <3

Marchewka po japońsku


30 dag marchewki
2 łyżki sosy sojowego
2 łyżeczki sosu mirim
łyżeczka cukru kokosowego
2 łyżki sezamu
łyżka oleju sezamowego
łyżka oleju rzepakowego
ząbek czosnku
pół łyżeczki harisy

Marchewkę pokroiłam taką obieraczką do juliet kupioną na aliexpress, ale spokojnie można pokroić ręcznie w zapałki. Wrzuciłam do miski, dolałam olej sezamowy, przeciśnięty przez praskę czosnek i sos sojowy. W woku rozgrzałam łyżkę oleju, porządnie rozgrzałam i dodałam marchewkę. Podsmażałam około trzech minut na dużym ogniu, dodałam cukier, mirim i harisę. Na suchej patelni uprażyłam sezam i dodałam do marchewki. Przed podaniem posypałam jeszcze szczypiorem i tadam! Gotowe.


Pręga wołowa z gara


1/5 kg pręgi wołowej
2 cebule
mały bakłażan
sól
pieprz
2 listki laurowe
3 ziela angielskie
kilka mrożonych borowików

Wołowinę pokroiłam w plastry, posoliłam i oprószyłam pieprzem, podsmażyłam na suchej patelni grilowej, przełożyłam do garnka z odrobiną wody, zielem i listkami. Na patelni podsmażyłam posiekaną cebulę z pokrojonym bakłażanem, przełożyłam ją do mięsa, dodałam też grzyby i dużą szczyptę pieprzu.  Gotowałam około dwóch godzin na małym ogniu, aż warzywa zupełnie się rozpadły zagęszczając sos.

A do tego ziemniaki i kiszone ogórki w sosie słodko kwaśnym, czyli Przysmak Henia od Kiszonki Niemiec. Uprzedzę Wasze pytania - ten tekst nie jest współpracą, te ogórki są świetne i bardzo pasują do wszystkiego, co powinno mieć orientalną nutę. Szczerze polecam to połączenie, albo same marchewki, albo samą wołowiną, ale wszystko jest wypasione! A kiszonki są bardzo zdrowe, nie tylko na odporność, ale też na trawienie, skórę i układ nerwowy, ponieważ są bogate w witaminy z grupy B. No co Wam powiem?! Jedzcie na zdrowie!
Wiosna budzi się... Nasz ogród, dużo zdjęć

Wiosna budzi się... Nasz ogród, dużo zdjęć

W sierpniu miną trzy lata od naszej przeprowadzki na wieś, aż trudno mi uwierzyć. Pierwsze lato ledwo zahaczyliśmy, w drugie, mieliśmy małego Kazika, który za nic nie chciał siedzieć w wózku, trzecie lato właśnie nauczył się chodzić i trzeba było mieć oczy dookoła głowy, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Na ogrodzie działo się mniej więcej nic. To znaczy stanął domek dla chłopaków, powstała plaża (tutaj znajdziecie plażę w zeszłym sezonie), ale to wszystko mimochodem.


Forsycja uchowała się w kącie przed kretem.

W tym roku, wiadomo, wszystko jest inne. Postanowiliśmy więc trochę zorganizować tę przestrzeń na zewnątrz, bo coś nam mówi, że całe lato będziemy korzystać z dobrodziejstw 13 arów, na których stoi nasz dom. Krótko mówiąc, trudno nam sobie wyobrazić, abyśmy po tych wydarzaniach mieli gdzieś wyjechać. Planujemy więc tu małe eldorado, dzięki któremu będziemy mieli tu wygodnie i praktycznie nie tylko w tym roku. Pozwólcie, że opowiem Wam o tym, co tu się teraz dzieje.

Działkowicze z piekła rodem


Michał wychował się w bloku, nie mieli ogródka działkowego, jedyne co miał wspólnego z uprawą ziemi, to rok studiów techniki rolniczej i leśnej. Sama wychowałam się w domu z ogrodem, a moi rodzice siali co roku warzywa na własne potrzeby, ale delikatnie mówiąc - temat mnie nie pochłonął. Porwaliśmy się więc trochę z motyką na słońce. Na szczęście po pierwsze żadne z nas nie boi się używać grabi i motyki, mój tata chętnie służy nam radą, mamy też trochę znajomych, którzy są nieźli w te klocki, no i mamy internet (który dzięki pracy zdalnej już trzykrotnie w tym miesiącu dokupowałam....). W każdym razie podchody nieśmiałe, do posiadania warzywniaka czyniliśmy już dwukrotnie, najpierw z Kazikiem wózkowym dochowaliśmy się kilku niezgrabnych marchewek, które zjadły nam nornice - nać była imponująca, a potem, z Kazikiem włażącym na wszystko ze dwa razy zjedliśmy własne rzodkiewki i sałatę, po czym wyjechaliśmy w upały na wakacje i wszystko trafił szlag... Dynie całą zimę jedliśmy własne.


Najpierw trawnik


Mamy tu ogromny problem z kretami. Prawdopodobnie mieszka tu jakiś wielki ród tych stworów, bo chłopcy kilka dni temu równając trawnik rozgrabili ponad 250 kretowisk. W zeszłym roku prowadziliśmy nierówną walkę, bo wsadziliśmy borówki, które następnego dnia rano kret wykopał, więc wsadziłam je znowu, on znów swoje, itd. Wygrał. Nasz trawnik w zasadzie przestał istnieć, kopiec na kopcu. Jakiś czas temu znajomy stwierdził, że on też miał wielki problem z kretem i podobnie jak my wypróbował wszystkie dostępne na rynku metody walki, bezskutecznie. Problem sam zniknął, kiedy zaczął nawozić trawnik. W tym roku też próbujemy. Podobno kret tego nie lubi i ma sobie iść. Może jestem naiwna? Ale próbuję.

Wygrabiliśmy cały trawnik, żeby pozbyć się suchej trawy, chłopcy rozgrabili kopce, w ich miejscu dosialiśmy trawę w wersji "sport" czyli odporną na intensywne użytkowanie. Ponieważ nie pamiętam już kiedy padało, trzeba było te miejsca najpierw porządnie podlać, podlewanie będzie naszym przyjacielem przynajmniej do momentu ukorzenienia się trawy. Nie mamy systemu nawadniającego, w lecie, kiedy w okolicy jest problem z wodą, podlewamy sporadycznie. Przedwczoraj rozsypałam nawóz z azotem. Nowe kopce są trzy. A nie trzydzieści, więc póki co wierzę w skuteczność.


Winorośle z Winnicy Wina Marcina, w poprzednim sezonie owocowały!

Mnóstwo gołych placków po krecie...

Mały warzywnik


W zasadzie w naszych planach są dwa. Jeden pod kuchennym oknem, od południowej strony został obsiany dyniami i rzodkiewką, miała być jeszcze sałata, ale błysnęłam i zapomniała kupić nasiona. Poprawię się przy okazji zakupów. To taki mały skrawek, na większym z tyłu działki będzie marchewka, pory, papryka, to, co normalnie kupujemy, a jesteśmy (przynajmniej teoretycznie) w stanie wyhodować sami. W pomidory nie idę, za mało wiem na ten temat.

Trochę owoców


We wtorek byłam w rodzinnych stronach zawieźć zakupy rodzicom, wracając podjechałam do RolMarketu kupić drzewka i krzewy, kilka, na początek. Zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami dwóch krzaczków malin, trzech borówek, dwóch drzew wiśni, jednej brzoskwini i jednej czereśni. Zaszalałam i kupiłam sobie jednego migdałka do ozdoby, a co! Nie wszystko musi być praktyczne.  Oczywiście o tym w jakiej ziemi i w jakim porządku to wszystko należy wsadzić nie mam zielonego pojęcia. Widziałam, że sąsiedzi sypali trociny pod borówki, ale na tym moja wiedza się kończy. Pani w centrum ogrodniczym chyba zobaczyła wymalowane na mojej twarzy zagubienie, bo sama podeszła i pomogła mi wybrać krzewy, drzewka i podłoże pod nie.

Brzoskwinia kwitnie!


Co jeszcze zostało?


Całe mnóstwo roboty. Poi pierwsze drugi warzywniak czeka nadal na skopanie. Plaża nadal jest raczej zimowa, trzeba ją wygrabić, dosadzić rośliny, zagospodarować skrzynie, powiesić hamak. Mam taką fantazję, że uwielbiającemu gotować Kazikowi może postawimy tam kuchnię samoróbkę, żeby mógł przygotować dla nas pyszny gulasz z błota ;) Kolejna rzecz to meble do siedzenia, uparłam się, że zrobimy je z palet, które dostaliśmy w tamtym roku, Jeszcze nie zaplanowaliśmy, jak będą wyglądać. Chcemy zrobić dwa komplety, jeden do siedzenia przy domu z widokiem na bawiące się dzieci i drugi pod wiatę  z widokiem na pole, do picia kawy w ciszy. Trzeba pomalować domek, wiele, wiele trzeba zrobić, rozrywka na cały sezon. ;)

drzewka posadziliśmy wokół miejsca na ognisko

To miejsce na basen.

Szafirki w końcu zakwitły!

Projekt plaża uruchamiam po świętach.

Sezon na czytanie na zewnątrz oficjalnie otwarty.

Krokus! W końcu się wyłonił, ciekawa jestem czy zakwitnie, przebiśniegi zniknęły...

Widok z drzwi wejściowych. Tu stanie jeden komplet siedzisk. Będzie widać dzieci w basenie, na trampolinie i na plaży. 

Ciekawe czy będą owoce?

Te drzwi możecie znać z instagrama



Wyświetl ten post na Instagramie.

Nie będę się bardzo rozpisywać. 2 kwietnia ale i cały rok jest dla nas niebieski. Bardzo dziękuję @alice.wskaa i @jakpiekniebyckobieta że w całym tym zamieszaniu pamiętacie o wszystkich, dla których autyzm i Zespół Aspergera są codziennością. Niezmiennie przytulam wszystkie niebieskie rodziny, nie jest to dla nas łatwy czas, ale #bedziedobrze Na blogu tekst o Aspiku w czasie zarazy. #cosniebieskiego #blue #fotkawczwartek #helloinstagram #lifestyleblogger #dzieci #instadzieci #microinfluencer #microblogger #smallblogger #paznokciehybrydowe #fashionstyles2me #polskananiebiesko #worldautismday #swiatowydzienautyzmu #zespółaspergera #autyzm400000 #asperger #zostańwdomu #zostajewdomu #kwarantanna #kidslifestyle #jj_its_kids #pixel_kids #kidsforreal #our_everday_moments #aspergers #inspiremyinstagram
Post udostępniony przez Marta Lewandowska (@matka_zywicielka)
Książki dla dzieci, z których sami się pośmiejecie

Książki dla dzieci, z których sami się pośmiejecie

Pozwólcie, że nie będę Was denerwować i pytać, jak Wam mijają dni, bo podejrzewam, że podobnie jak mi. W każdym razie w tych momentach,kiedy nie stoję przy garach, ani nie pochylam się nad lekcjami, ani nie grabię trawnika, nadal zdarza nam się zajrzeć do książki. Pokażę Wam, co ciekawego ostatnio zamówiliśmy.




Niedawno wybrałam dla chłopców kilka książek, które moim zdaniem powinny się im spodobać. Głównie stawiałam na takie pozycje, które mogłyby zainteresować Kazika, a jednocześnie nie zanudzić starszaków, więc jeśli tak jak ja, macie na pokładzie dzieci w zróżnicowanym wieku, te pozycje powinny Was zainteresować.


Mr. MEN - nowi bohaterowie


Wybrałam trzy książeczki z tej serii, żeby sprawdzić, czy chłopcom się spodobają.Zabawnie narysowane postaci, które zaprosiliśmy do naszego domu to Pan Nonsensek, Pan Dobry i Pan Zmartwiony. Bohaterowie zachowują się dokładnie tak, jak wskazują ich nazwiska. Mocno nacechowane postaci pozwalają zrozumieć dzieciom, jak odbierane przez otoczenie są różne cechy charakteru. Dzięki tym dosłownościom dzieciakom łatwo się utożsamić z bohaterami. To krótkie i zabawne historyjki, w sam raz do samodzielnego czytania dla dzieci, które dopiero zaczynają swoją przygodę z czytaniem. W końcu samodzielnie przeczytać całą książkę, to jest coś! Ale czytając razem też się można nieźle ubawić, bo Pan Dobry np. mieszka w Okropkowie, gdzie w zamian za przytrzymanie komuś drzwi, można dostać kopa w kostkę.





Koty i Kotki


Skoro już jesteśmy przy samodzielnym czytaniu, to nie ukrywam, że kończący wkrótce zerówkę Teodor jest właśnie na tym etapie. Dlatego z wielką przyjemnością wybieram dla niego książki, bo wiem, że to piękna przygoda. "Koty i kotki" są dla niego idealne, bo od małego uwielbia wszelkie kocurki. Autorką tej pozycji jest Justyna Bednarek - ta od "Skarpetek". Bazyli i Cyryl to dwa kocurki, które postanowiły wybrać się nad staw, żeby złowić świeżą rybkę. Jednak chwila nieuwagi wystarczy, żeby miły spacer zmienił się w niezłą przygodę. A do tego koty poznały jeszcze kotki, okrągłe, szare i puchate. Ta książeczka to poziom pierwszy samodzielnego czytania, czyli ideał dla przyszłego ucznia, a do tego całkiem fajna historyjka, której akcja dzieje się piękną wiosną, taka mała rekompensata, za brak spacerów i szukania oznak wiosny na łąkach czy w lesie.






Basia. Wielka księga przedszkola


Tę pozycję wybrałam, żeby czytać ją Kazikowi, który dostał się do przedszkola (jupi!), jeśli świat wróci do właściwego kształtu, to we wrześnią po raz pierwszy przekroczy próg przedszkolnej sali. Dokładnie jak znana i lubiana przez dzieci Basia. Okazuje się jednak, że dla Kazika książka jest trochę za poważna, bo opowiadania są dość długie i ciężko mu na raz całe wysiedzieć, a mi ciężko przyestać czytać, bo razem ze starszakami zaśmiewamy się z nich do łez. Basia prowadzi czytelnika przez cały rok przedszkolny, a przygody jej grupy są z życia wzięte. Od płaczących pierwszego dnia dzieci, przez "nową", która dołącza do grupy i okazuje się straszliwą kłamczuchą, chłopca,którego mama często się po niego spóźnia, bo dużo pracuje, poszukiwania kasztanów, zimowe zabawy, wszy w grupie i wszystko to, czym się żyje mając trzy cztery lata. Historie są zabawne, widziane oczami dziecka i naprawdę wciągające!





Copyright © 2014 Matka Żywicielka , Blogger